80 milionów to też moja historia (III)
Archiwum księgowe przechowywane w szafie pancernej z izotopami powiększało się o kolejne dokumenty, o ile tak można nazwać kartki, karteczki, karteluszki, bibułki… Pokwitowania odebranych kwot bywały różne, prawie zawsze podpisywane pseudonimami. Podziemna kasa i jej kasjer, a zarazem główny księgowy, funkcjonowali nawet przez okres wakacji. Wszystko chodziło jak w zegarku aż do momentu, gdy niespodziewanie aresztowany został Władysław Frasyniuk. Wówczas zasady trzeba było ustalić na nowo.
Umowa z abp. Henrykiem Gulbinowiczem przewidywała wydawanie kolejnych porcji ze zdeponowanych 80 mln zł po przekazaniu zapotrzebowania podpisanego przez całą trójkę kierownictwa podziemnej „Solidarności”, czyli Frasyniuka, Bednarza i Piniora. Co teraz, gdy jeden z nich znalazł się za kratami? Konieczne było spotkanie pozostającej na wolności dwójki z bp. Adamem Dyczkowskim, bo to biskup pomocniczy reprezentował ordynariusza w tych sprawach. Organizacja tego ryzykownego przedsięwzięcia spoczęła na moim mężu. Jak przygotować spotkanie dwóch najbardziej poszukiwanych działaczy podziemnej „Solidarności”, ściganych listami gończymi, z osobą publiczną i tak bardzo znaną jak bp Dyczkowski? Uczestniczyłam w opracowywaniu tego planu.
Pierwszy pomysł to zorganizowanie spotkania 1 listopada, w dniu, w którym zapewne nawet esbecy zajęci będą sprawami rodzinnymi, odwiedzaniem grobów i dalszej rodziny, a milicja strzec będzie porządku na ulicach i w otoczeniu cmentarzy. Będzie więc można poruszać się bardziej bezpiecznie. Pomysłem drugim był wybór miejsca spotkania – miała nim być plebania naszego parafialnego kościoła przy pl. Grunwaldzkim. Ważnym elementem planu było wtajemniczenie w sprawę księdza z tej parafii, który był jednocześnie kapelanem klinik położonych w pobliżu w drodze do Parku Szczytnickiego. Ksiądz Józef Gruszka po odprawieniu Mszy św. w szpitalnej kaplicy wychodził zawsze bocznym wyjściem od strony ul. Chałubińskiego – krótkiej, wąskiej, ciemnej uliczki, będącej przecznicą ul. Marii Curie-Skłodowskiej. Tam zostawiał swój samochód – starego fiata, który jako kapelan miał do dyspozycji. Księża salezjanie to zakonnicy, więc oprócz rzeczy osobistych nie mają nic własnego, także telewizorów i samochodów.
Plan był taki: o ściśle określonej godzinie ks. Gruszka wychodzi z kliniki i idzie do swojego samochodu. Chwilę wcześniej podjeżdża na ul. Chałubińskiego samochód z Józefem Piniorem i Piotrem Bednarzem, parkując po przeciwnej stronie ulicy. Kierowcą miał być Andrzej Waśkowski – kolega męża z pracy. Widząc wychodzącego księdza, Pinior i Bednarz wysiadają, przechodzą przez jezdnię i niepostrzeżenie wsiadają do księżowskiego samochodu. Jadą na plebanię trasą, którą ks. Gruszka odbywa codziennie. Za kwadrans na ten sam wewnętrzny plac przed plebanią podjeżdża samochód z bp. Adamem Dyczkowskim. Ksiądz Gruszka na czas rozmów udostępnia im swój pokój. Pierwszy plebanię opuszcza biskup, potem ksiądz z Piniorem i Bednarzem, odstawiając ich w to samo miejsce, z którego ich zabrał. Ten plan, który został starannie przygotowany, rozpisany i wcześniej przećwiczony, został zrealizowany. Wszystko zagrało co do minuty.
Ksiądz Gruszka spełnił się jeszcze w innej roli – raz on, a nie jak wcześniej brat mojego męża, odebrał raz partię z depozytu złożonego w kurii. Podobnie jak poprzednio, zapotrzebowanie upoważniające do wydania pieniędzy, podpisane tym razem już tylko przez dwóch przywódców podziemnej „Solidarności”, mąż zaniósł do bp. Dyczkowskiego, uprzedzając o wizycie ks. Gruszki. Salezjański kapelan następnego dnia odebrał przesyłkę w kurii i w torbie plastikowej bezceremonialnie przyniósł do naszego domu. Nie wahał się ani przez chwilę, gdy zaproponowaliśmy mu najpierw ważną rolę w zorganizowaniu spotkania z biskupem, potem rolę pośrednika w odbiorze kolejnej transzy solidarnościowych pieniędzy. Spokojny, rzeczowy, odpowiedzialny i dyskretny. Do dziś nikt z jego kolegów księży o niczym się nie dowiedział.
Iluż takich anonimowych bohaterów było w owym trudnym czasie? Kto dziś o nich pamięta?
Dlatego przypomnę jeszcze dwie inne osoby – łączników. Od pewnego czasu byli to: matematyk Lech Stefan i informatyczka Ewa Gurbiel, która była adiunktem na Uniwersytecie Wrocławskim. To oni przynosili informacje i zapotrzebowania, odbierali pieniądze ukryte w różnych wymyślnych opakowaniach. Wyjątkiem była największa operacja finansowa, kiedy trzeba było przekazać Piniorowi aż siedem milionów zł na zakup szklarni. Miała to być zarówno inwestycja, jak i sposób ucieczki przed inflacją. Józef Pinior sporządził wówczas fachową umowę z osobą, która stała się zastępczym właścicielem, bo faktycznym był RKS.
Dobrze pamiętam jak mój mąż układał banknoty w teczce, pliki otoczone zastępczymi, czyli wykonywanymi przeze mnie banderolkami, ułożone równo jeden obok drugiego. Zupełnie jak w sensacyjnym filmie. Chyba przykrył te pieniądze gazetą przed zamknięciem teczki. To był dzień po moich imieninach, więc w domu było pełno kwiatów. Jeden z bukietów zawinął w papier – chciał wyglądać jak ktoś, kto idzie na imieniny. Prawdę mówiąc wtedy się bałam. Zawsze liczyłam się z wpadką, to było wkalkulowane w naszą działalność. Dlatego tak dbaliśmy o względy bezpieczeństwa, żeby tę ewentualność minimalizować. I tym razem się udało. Zawsze żałowałam, że ta słynna umowa na prowadzenie szklarni została u Piniora, gdyby ją przekazał do naszego archiwum, zachowałby się i umowa, i szklarnia, i nie wpadliby ludzie z nią związani. Stało się inaczej.
Ale zanim został aresztowany Pinior, pojawiła się koncepcja podjęcia całej reszty zdeponowanych w kurii pieniędzy. To stamtąd płynęły naciski w tej sprawie. Nawet był już pewien plan, ale nie wypalił. Pieniądze miały zostać ulokowane (tak planowaliśmy) w domu rodziców mojego męża, którzy mieszkali koło Jawora, a okazją do ich przewiezienia była wizyta bp. Adama Dyczkowskiego w jaworskiej parafii. Później, niejako przy okazji, biskup miał odwiedzić dom rodzinny ks. Ryszarda Jerie, czyli moich teściów. Nie zgodził się na to teść.
– Synu, nie chcę narażać mamy na taki stres – powiedział do mojego męża. – Przeszła już w życiu swoje. Wiesz dobrze, że przez całą niemiecką okupację ukrywaliśmy w domu Żydówkę, mama ma zszargane nerwy – dodał i kategorycznie odmówił. Trzeba było opracować inny plan, ale właśnie niedługo potem, 23 kwietnia 1983 roku, został aresztowany Józef Pinior. Poprzedniego dnia Lech Stefan zabrał od nas puszkę kakao z wiadomą zawartością. Łatwo rozpoznałam ją w telewizji, gdy pokazywali mieszkanie, w którym ukrywał się ostatni z trójki przywódców dolnośląskiej „Solidarności”. Niewielka kwota, która u nas jeszcze została, przeznaczona była później na dofinansowanie wykonania specjalnego medalu dla papieża Jana Pawła II, który w czerwcu odwiedził Wrocław.
Kardynał Gulbinowicz nie zgodził się na przekazywanie pieniędzy następcy Józefa Piniora. Pieniądze wymienił później na dolary, aby nie traciły na wartości. Ale to już inna historia. Archiwum księgowe bezpiecznie czekało na lepsze czasy w szafie pancernej na izotopy promieniotwórcze w Instytucie Fizyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Czekało długie lata. Najpierw ujrzało światło dzienne, gdy trzeba było przygotować rozliczenie na Zjazd Regionu „Solidarności” w 1990 roku. Sporządził je mój mąż, a na zjeździe przedstawił je Józef Pinior, nie ujawniając nazwiska mojego męża. Dokumentacja pozostała w naszym domu. Nieujawniona.
Dopiero sześć lat później zjawił się u nas młody człowiek, historyk Wojciech Sawicki, który zbierał materiały do swojej pracy magisterskiej. Moja siostra znała go jako partnera do gry w szachy swoich synów. Mój starszy syn natomiast zetknął się z nim, działając w Międzyszkolnym Komitecie Oporu, byli nawet razem na jakimś sekretnym, także utajnionym przed rodzicami, obozie finansowanym przez Solidarność Walczącą, gdzie poznawali techniki druku. Mój mąż, rozmawiając z Sawickim, nabrał do niego tak dużej sympatii i zaufania, że w pewnym momencie wyjął teczkę z całym swoim archiwum i mu pokazał. Jeszcze dziś pamiętam, jak temu młodemu historykowi zaświeciły się oczy. Wszak specjalizował się w archiwistyce, był to więc dla niego wyjątkowy okaz. Pożyczył te dokumenty na kilka dni i sporządził fachowe opracowanie.
Nazwał je „Centralne Archiwum Finansowe RKS NSZZ «Solidarność» Region Dolny Śląsk z lat 1982–83, czyli ARCHIWUM KAJETANA”, co stanowiło suplement do jego pracy magisterskiej. Jeden z kilku egzemplarzy tego suplementu podarował mężowi z piękną dedykacją. Profesjonalne, 115-stronicowe opracowanie z indeksem osobowym, geograficznym i rzeczowym. To Wojciech Sawicki odszyfrował większość pseudonimów dokumentacji księgowej, przypisując im nazwiska. Indeks osobowy liczący 190 pozycji, w tym inicjały i imiona będące pseudonimami, którym autor w 36 przypadkach przypisuje imiona i nazwiska oraz inne używane pseudonimy. Uporządkowane, przepisane, pogrupowane dokumenty, uzupełnione indeksami to swoisty przewodnik po archiwum. Dziś Wojciech Sawicki jest wicedyrektorem Biura Udostępniania i Archiwizacji Danych w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie.
„Archiwum Kajetana” to kopalnia wiedzy o działalności „Solidarności” od pierwszych dni stanu wojennego do wpadki Piniora. Ja też z niego wiele dowiedziałam się, o tym co dotyczyło mnie i mojego otoczenia. Np. pokwitowanie z 3 czerwca 1982 pisane ręką Małgosi Longchamps de Berier o pobraniu „10 000 zł na pokrycie kosztów wakacji rodzin pracowników Uniwersytetu Wrocławskiego [Bolesława Gleichgewichta i Tadeusza Jakubowskiego]”. To na dofinansowanie pobytu w Krynicy mnie z dwójką dzieci i wyjazd poszukiwanego listem gończym a ukrywającego się w Warszawie Bolesława Gleichgewichta. Jechał z nami do Krynicy jego plecak wypakowany turystycznym bagażem, którego przecież nie zabierał do Warszawy. To Małgosia Longchamps była jego łączniczką. Na innych pokwitowaniach widnieją też jej podpisy. Pobierała pieniądze na pomoc prawną dla rodzin aresztowanych pracowników UWr. czy Archimedesa. Rozpoznałam też pokwitowania mojego męża, podpisywane pseudonimami Zygmunt, Zdzisław i Augustyn. Zorientowałam się jak rozległa była jego działalność, zwłaszcza przy organizacji Radia „Solidarność” – sprzęt był kosztowny. O radiu RKS „Solidarność” napiszę kiedy indziej w osobnym tekście.
Mam chyba zboczenie – ale już widzę ludzi Jareczka, którzy kombinują, jak z tego materiału zrobić glossę do podziemnej działalności JK. Wszak pozostały nierozszyfrowane pseudonimy. I wszystko jasne – To Wielki GURU za nimi się kryje!
Jeżdżąc samochodem wyrobiłbym sobie odruch – jedynka, gaz i zaraz ostre hamowanie. Działa? To jadę dalej…
Ja tak mam… Od lat.
Bardzo ciekawa historia. Dobrze znam biskupa Dyczkowskiego z czasów, kiedy był duszpasterzem katedralnym.
Organizował obozy wakacyjne dla studentów, grywał na gitarze.
Ostatni raz spotkałem go w jego rodzinnych Kętach, gdzie oprowadzał mnie po zabytkowym kościele.
Pragnę złożyć autorce tych tekstów wyrazy podziękowania, głębokiego szacunku i podziwu za przybliżenie nam tamtego trudnego okresu oraz pełnego zaangażowania tych ludzi, jakże dzisiaj często zapomnianych i cichych bohaterów.Należy wyrazić nadzieję, że młodzi dowiedzą się czegoś więcej o tamtych czasach!
Historia jak świetny kryminał społeczny, thriller polityczny. Niezwykłe osoby, świadkowie historii najnowszej. Ludzie, którzy dokonywali aktów odwagi nie dla pieniędzy czy dla stanowisk. Jakeże różni od dzisiejszej grupy politycznej, bo nie klasy. Będę chciał aby ta historia wróciła w szerszej formule by poznałą jak najwięcej osób. Ale o tym za wcześnie by mówić. Chylę czoło przed tymi osobami.
To jest uczciwa ocena chyba (?) młodszego pokolenia. Ściskam Was serdecznie!
Przeczytałem. Lepiej późno, niż wcale. Fascynujące!