Wuj Jerzy

Jerzy Adlerstein

To historia nieobecności, trwającej długie lata, z zaskakującym zakończeniem. Jakby gotowy scenariusz na film. Porucznik 4. Pułku Pancernego „Skorpion”, dowódca szwadronu rozpoznawczego i plutonu czołgów, bohater spod Monte Cassino, znad Adriatyku, w bitwach w Apeninach i w walkach o Bolonię, odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari, Krzyżem Walecznych, Krzyżem Monte Cassino oraz innymi odznaczeniami polskimi i brytyjskimi, emigrant. Jerzy Adlerstein.

Żołnierze 4. Pułku Pancernego „Skorpion” podczas kampanii włoskiej

Jerzy Adlerstein to brat mamy, czyli mój i mojej siostry wujek, którego nie było dane nam poznać, a był od zawsze obecny we wspomnieniach, rodzinnych opowieściach i tęsknocie. W tęsknocie babci, która ostatni raz widziała swego syna, gdy zmobilizowany we wrześniu 1939 roku poszedł na wojnę, w tęsknocie mamy, która nigdy nie zapomniała swojego brata.


Czteroletni Jurek Adlerstein ze swoją o dwa lata młodszą siostrzyczką Halinką
Dziesięcioletni Jurek Adlerstein z siostrą Halinką

Jest jesień 1990 roku, kiedy to mama odbiera list z Polskiego Czerwonego Krzyża z zaskakującą wiadomością. Brat Jerzy, który po wojnie – jak wielu weteranów walk Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie – osiadł w Wielkiej Brytanii, naraz poszukuje swojej siostry i jej córek, mieszkających w Polsce. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że kontakt z nim „urwał się” bardzo, bardzo dawno, w 1960 roku. Nie było wiadomo, czy w ogóle żyje, choć mama i babcia nie traciły nadziei. Ta tliła się cały czas, ale z upływem lat słabła. A tu naraz, po tylu latach, zaginiony brat szuka najbliższych w Polsce.

Wiedziałyśmy, że wujek był oficerem Polskiego Wojska, walczył w jednostce pancernej we Włoszech, był ranny w bitwie pod Monte Cassino, został odznaczony Krzyżem Srebrnym Orderu Virtuti Militari na wniosek gen. Władysława Andersa, a po wojnie wraz całym pułkiem został przetransportowany do Wielkiej Brytanii i zdemobilizowany.

Babcia pisała do niego listy, wysyłała zdjęcia, ale on odpowiadał coraz rzadziej i coraz bardziej lakonicznie. Gdy po październiku 1956 roku nadeszła gomułkowska „odwilż”, kolega mamy z pracy mógł wreszcie odwiedzić swoją rodzinę w Anglii. Mama skorzystała z okazji i poprosiła go, by przy okazji spotkał się z jej bratem. Podała jego adres, przekazała list i rodzinne zdjęcia. Liczyła na to, że bezpośrednia rozmowa z przybyszem z Polski przekona go, iż najgorsze czasy, kiedy to sam fakt posiadania rodziny zagranicą był powodem represji, minęły już bezpowrotnie i że może teraz bez obaw kontaktować się z bliskimi w ojczystym kraju. Była ciekawa, jak się miewa, jak wygląda, co porabia, jak żyje. Od początku wojny minęło przecież prawie 20 lat. Ale, jak się okazało, rozmowa znajomego, który trafił pod podany adres i odwiedził wujka w Anglii, była dziwna. Wujek był jakby spłoszony, niepewny, przyjął swojego gościa z wyraźną rezerwą. Znajomy mamy po powrocie przekazał od niego pozdrowienia i zapewnienie, że teraz już nie będzie zaniedbywał kontaktów i w stosownym czasie napisze. Widział go w dobrym zdrowiu i niezłej formie. Wieści były optymistyczne i obiecujące. Ale listy od wujka przestały przychodzić, a na kolejne wysyłane do niego nie odpowiadał.

Tymczasem pierwszy list wysłany do wujka po tej wizycie wrócił z adnotacją „adresat nieznany”. I nie była to pomyłka, bo kolejne listy wracały z tą samą niepokojącą informacją. Wujek odezwał się tylko raz w lutym 1960 roku, list był krótki, bez adresu zwrotnego, informował w nim, że poda niebawem nowy adres i obiecywał, że już będzie pisał dużo i często. Radość była ogromna, choć lakoniczność tego listu trochę niepokoiła. I słusznie, bo wujek nie dotrzymał słowa, bo to był jego ostatni kontakt z rodziną. Babcia nie czekała już długo na obiecaną korespondencję, zmarła we wrześniu tego samego roku.

Potem mama zwróciła się do Polskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o pomoc w odnalezieniu brata. Bardzo dobrze pamiętam każdy list z PCK, który z drżeniem odbierała, i tę nadzieję, że może tym razem… Ileż było prób, ile poszukiwań. Bez skutku. Jak kamień w wodę. Po jakimś czasie zaniechała poszukiwań.

Trudno się więc dziwić, że list z Polskiego Czerwonego Krzyża, który nadszedł jesienią 1990 roku, był jak grom z jasnego nieba. Wielka radość, gigantyczne emocje, nadzieja, wzruszenie… Moja siostra towarzyszyła mamie w podróży do Warszawy. A tam w siedzibie przy ul. Mokotowskiej okazało się, że wujek, niestety, nie żyje, zaś Polski Czerwony Krzyż poszukuje jego rodziny w Polsce.

Wujek zmarł 16 sierpnia 1990 roku w wieku 71 lat. Radość i nadzieja na spotkanie po latach trwały bardzo krótko. Mamy brat, a nasz wujek odnalazł się, ale już nie wśród żywych.

Ale w jakimś sensie powrócił wtedy do naszego życia, rozpoczęły się formalności związane ze spuścizną po nim, korespondencja z kancelarią adwokacką i w końcu podróż do Anglii. Dla mnie i dla mojej siostry to była pierwsza w życiu wyprawa na Zachód. Wszystko było nowe, kolorowe i ciekawe, a nasza mama żyła jakby w innym świecie. Dla niej był to powrót do przeszłości, do wytęsknionego brata, którego pożegnała jako dwudziestolatka w oficerskim mundurze, gdy wyruszył na wojnę. Pani mecenas Sarah Hassell z kancelarii adwokackiej, prowadząca tę sprawę, zaaranżowała wizytę w domu wujka. Mieszkał on w części dwurodzinnego bliźniaka w okolicach miejscowości Chatham, oddalonej od Londynu o ok. 60 km. Ten typowo angielski dom to raczej domek, bardzo skromnie urządzony – na parterze pokój gościnny, kuchnia i wyjście do ogrodu, a na górze dwie niewielkie sypialnie, przy czym jedna z nich pełniła rolę gabinetu. Sąsiedzi z drugiej części bliźniaka byli z wujkiem bardzo zżyci, darzyli się sympatią i przyjaźnią. I to oni zaprosili na spotkanie z nami wdowę po jego przyjacielu, polskim towarzyszu broni z czasów wojny, wraz z synem. Pochodząca ze Słowenii żona polskiego oficera nieco rozumiała po polsku. I to ona, ale także sąsiedzi wujka opowiadali nam o nim. Bardzo przystojny, z czarującą osobowością, uwielbiany przez kobiety, ale samotny. Nie znalazł towarzyszki życia i nie założył rodziny. Podobnie, jak inni polscy oficerowie w Anglii, nie miał wielkich szans na zawodową karierę. Pracował w firmie produkującej lody, był jej przedstawicielem handlowym i z tego się utrzymywał. Wrósł w angielskie społeczeństwo, unikał kontaktów z Polakami, nie bywał w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie, gdzie spotykała się brytyjska Polonia. Nawet, gdy obchodzono ważne rocznice i zjeżdżali się Polacy rozsiani po całym świecie, przybywali z Australii, USA czy Kanady. Dlaczego? Zabrał tę tajemnicę do grobu. Nawet, jak się okazało, po wizycie znajomego mamy w 1957 roku, która prawdopodobnie go przestraszyła, zmienił imię z Jerzego na George Jerzy, a w nazwisku usunął jedną literę, zamiast Adlerstein, brzmiało ono Adlersten. Też nie wiedzieć dlaczego. Wtedy przeprowadził się w inne miejsce, tak więc istotnie listy nie trafiały do rąk adresata. Ale wyprowadzając się, nie zostawił swojego nowego adresu. I tak ślad po nim zaginął na długie 33 lata. Można się jedynie domyślać, że obawiał się, iż ten gość z Polski, to oficer UB. Strach miał wtedy wielkie oczy, bo ludzie znikali w ubeckich kazamatach.

Ale i Polska, i rodzina – mimo milczenia przez tyle lat – były bliskie jego sercu. Znalazłyśmy w jego mieszkaniu mnóstwo polskich książek, literaturę wydawaną na Zachodzie, polskie publikacje bezdebitowe, czasopisma z czasów „Solidarności”, a także coś, co nas i mamę wzruszyło do łez – wszystkie listy babci i mamy starannie poskładane, zdjęcia rodzinne, także moje i mojej siostry, z pietyzmem przechowywane. Nie obrosły kurzem, widać, że do nich sięgał. Dlatego, gdy w szpitalu w Chatham umierał na raka, przypomniał sobie o siostrze i siostrzenicach, wyrażając wolę, by po jego śmierci je odnaleźć. Dlaczego nie zrobił tego w czasie karnawału  „Solidarności”? Bóg jeden raczy wiedzieć.

Ale, jak się dowiedziałyśmy z zachowanej korespondencji, wspierał działaczy „Solidarności”, organizował pomoc materialną dla rodzin, wysyłał paczki. Bardzo interesował się tym, co w tym czasie działo się w Polsce.

Nie podjął jednak próby kontaktu ze swoją rodziną we Wrocławiu. A może nie trafił pod właściwy adres, bo z mieszkania przy pl. Powstańców Śląskich, do którego wysyłał swój ostatni list w 1960 roku, dawno się wyprowadziłyśmy?

Odwiedziłyśmy cmentarz w Chatham, gdzie został pochowany, choć miejsce pochówku nie zostało upamiętnione, wymagało to dodatkowej opłaty. Oglądałyśmy groby usytuowane w przestrzeni przypominającej park, wyróżnione wyłącznie kwiatowym ozdobnikiem na kamiennej lub metalowej tablicy. Poleciłyśmy w kancelarii cmentarza, aby jego kamień nagrobny był ozdobiony czerwonym makiem. Takim, co to „zamiast rosy pił polską krew”.

Samochód Daimler Scout Car (Dingo) ze szwadronu rozpoznawczego 4. Pułku Pancernego „Skorpion”; Recanati (k. Ankony)

Zostały po nim albumy, zdjęcia, płyty z muzyką i… piękna wojenna karta. Dziś, gdy zbliża się kolejna rocznica zwycięskiej bitwy o Monte Cassino, a kilka dni temu były imieniny Jerzego, przywołuję Jego pamięć. Wojennego Bohatera, emigranta, tułacza…

Poświęcenie pomnika 4. Pułku Pancernego „Skorpion” w „Gardzieli” pod Monte Cassino

I przypomina mi się marsz 4. Pułku Pancernego „Skorpion”, w którym służył por. Jerzy Adlerstein, „Gdy grają motory” (słowa i melodię skomponował w 1942 roku w Karabałt kpr. Władysław Gryksztas):

W nas husarii płynie krew rycerska
W stal hartowany honor nasz
Nam praojców dana cześć żołnierska
My narodu przednia straż
Los tułactwa daje nam tradycję
Legionów ścieląc szlak
Świat przemierzym gąsienicą
Glorią wsławim orli znak.
Gdy grają motory
Pancernych płynie raźniej krew
Gdy grają motory
Pancernych brzmi bojowy śpiew.
Gdy grają motory,
Stalowych smoków sunie rój
W ten ostatni z Krzyżakami
Nasz śmiertelny bój.

Odznaka 4. Pułku Pancernego „Skorpion”

 

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

5 komentarzy

  1. hkulka@onet.eu' hkulka pisze:

    Intrygująca historia rodzinna. I z intrygującym pytaniem, na wieczność? Kiedyś w jakiejś zadziwiającej, studenckiej włóczędze po Włoszech losem autostopowicza zamiast do Pizy na zachodzie trafiliśmy do Loreto na wschodzie . Niezwykłe miasteczko z polskimi akcentami, z polskim cmentarzem ofiar wojny. Znalazłem tam nawet grób kogoś urodzonego w moich stronach rodzinnych. Danych już nie pomnę, a szkoda. Tak mi się skojarzyło …

  2. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Artykuł już w pierwszych godzinach po opublikowaniu cieszy się ogromnym zainteresowaniem, nieliczne komentarze pod jego zapowiedzią to wyjaśniają. Poniżej tweety i jeden post.

    Piotr Gursztyn @PiotrGursztyn
    Poruszająca historia. A przy okazji: żołnierzem tego samego pułku był kpr. Wacław Hursztyn, poległy w 1944 r. Pochodził spod Oszmiany, więc najprawdopodobniej był dalekim kuzynem mojego Dziadka. Pochowany na cmentarzu wojennym w Loreto.

    ZawszeFrantiscaFranco @AlicjaJesz
    Jaka smutna, dziwna i niewytłumaczalna historia Płacząca buźka Mój dziadek pozostał w Anglii po demobilizacji i też pędził ciężki los tułacza. Oni bardzo obawiali się i nienawidzili komuny. Wujek Jerzy miał w Polsce rodzinę w Solidarności, szkoda, że nie wiedział.

    Maciej Szymczak #BabiesLivesMatter @maciej_szymczak
    Poruszająca historia. Tym bliższa, że w Fundacji Niepodległości przygotowaliśmy dla MKIDN operat konserwatorski niezbędny dla renowacji czołgu-pomnika 4 Pułku Pancernego „Skorpion”, który stojąc na Gardzieli na polu Bitwy o Monte Cassino, został wiele lat temu zdewastowany.

    Michał Seweryn @MichaSeweryn6
    Wzruszająca historia, ale też bardzo tajemnicza. Przyciągnęło mnie do jej przeczytania hasło Monte Cassino, na które z racji rodzinnej historii zawsze reaguję.

    Andrea Speranza @Speranza7Andrea
    Historia, która rozrywa serce i duszę – mówi o wielkości i pięknie, ale i o tragizmie wielu takich polskich bohaterów.

    Ewa Magid@ #BabiesLivesMatter @EwaMagid
    Wzruszająca historia. Może nastroje panujące wśród Polonii miały wpływ? Pewnie nie wiedzieli jak to się działo, że Bohaterowie bitwy o Anglię, po powrocie do Polski byli skazywani na karę śmierci? Mąż znajomej po latach w celi śmierci, wyszedł na wolność po 1956, jako schorowany.
    Wujenka mojego Taty, wywieziona z czworgiem „drobiazgu” na Syberię, do pracy przy wyrębie tajgi. Wyszła z Armią Andersa i trafiła do UK, przed pierwszą wizytą w PRL przyjęła obywatelstwo brytyjskie. Bardzo się bała tego przyjazdu, 20 lat po wojnie!

    Tomasz Lenartowicz @Fremmed123
    Mój Stryj, żołnierz AK, uczestnik PW, odwiedził pierwszy raz Polskę w 1967.
    Wezwany do KWMO, w sprawie przedłużenia wizy, spalił w domowym piecu wszystkie dokumenty które potwierdzały jego powstańczą przeszłość.

    Zwykły Polak @ZwyklyPolak
    podobnie jak moja ciotka i wujek… wyrzucili wszystkie dokumenty do kanału…

    Władysław Daleczko
    W mojej rodzinie było podobnie, ale pokolenie wstecz (mąż siostry mojej babci). Ucieczka z transportu do Katynia, szczęśliwie znalazł się w Armii Andersa, a w końcu Wielka Brytania i pozbawienie polskiego obywatelstwa przez władze.

  3. Maria WANKE-JERIE pisze:

    To prawda, ta historia jest smutna i poruszająca. Tęsknota, tląca się nadzieja na spotkanie, połączona z niepewnością i gdzieś na dnie serca obawa, że ten niepoznany osobiście wujek Jerzy już nie żyje. Tego wszystkiego w ogromnej intensywności doświadczyłam, towarzysząc mamie w podróży do Warszawy po otrzymaniu listu z Polskiego Czerwonego Krzyża. Prawdę mówiąc tę obawę czułam cały czas, ale nawet przed samą sobą nie przyznawałam się do tego, żeby nie gasić nadziei. Wciąż mam żywo przed oczami dom wujka, jego osobiste rzeczy, ubrania, przedmioty, którymi się otaczał. Takie wszystko skromne, ascetyczne wręcz. Gdy oczami wyobraźni widziałam go krzątającego się po tym wnętrzu myślałam, jak niewiele było trzeba, żeby dziesięć lat wcześniej, w czasie karnawału „Solidarności” próbował odszukać rodzinę w Polsce. Tę Polskę, za którą walczył i przelewał krew, miał głęboko w sercu. Zbierał wycinki z gazet, które miał starannie skompletowane i uporządkowane chronologicznie. Były wśród nich te z wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, informacje o papieskich wizytach w Polsce, a także mnóstwo artykułów prasowych o „Solidarności”. Dlaczego wysyłał paczki do rodzin w Legnicy, a nie szukał swojej siostry i siostrzenic? Dlaczego nie chciał odwiedzić ojczyzny, choć robił to jego przyjaciel Polak? Tę tajemnicę zabrał ze sobą, a nasza mama, która – gdyby żyła – jutro świętowałaby swoje setne urodziny, już to wie.

  4. rafal.kubara@interia.pl' Rafał Kubara pisze:

    Kilkanaście lat temu skontaktował się ze mną dziewiecdziesieciodwuletni kuzyn mojego taty, którego widziałem tylko raz w dzieciństwie. Wujek Władysław Kubara był w czasie wojny dowódcą Batalionów Chłopskich na terenie gminy, mianowanym w 2000 roku na stopień kapitana rezerwy. Zaproponował że przysle mi napisaną przez siebie wojenną historię mojej wsi i okolic. W przesłanych przez Wujka materiałach były listy członków BCh , listy zamordowanych i zeslanych do obozów koncentracyjnych mieszkańców mojej wsi oraz kilkanaście frapujących historii, które mogłyby zasilić scenariusze wojennych seriali.
    Jedna z nich zaważyła na losach Wujka. Po Powstaniu Warszawskim przebywała w naszej wsi grupa wypędzonych mieszkańców stolicy. Niestety zostali oni obrabowani przez rodzinną szajkę z sąsiedniej wioski. Oddziałowi dowodzonemu przez Wujka udało się schwytać bandytów wraz z ich łupem i dostarczyć przed sąd polowy. Po wojnie jednak członkowie ich rodziny zostali milicjantami. W tej sytuacji Wujek Władysław nie mógł czuć się bezpiecznie i wyjechał na ziemie odzyskane w okolice Świdnicy.
    Wielokrotnie rozmawialiśmy z Wujkiem przez telefon, wymienialismy się listami i kartkami świątecznymi. Wujek zmarł w wieku 96 lat. Do końca zachował doskonałą pamięć, bystrość umysłu i orientację w aktualnych sprawach politycznych i rodzinnych. Przekazane przez niego materiały dałem do skopiowania w urzędzie gminy i w szkole. Zrobiłem na ich podstawie takze broszurke z nazwiskami zamordowanych, rannych i rozdalem mieszkańcom wsi (byłem wtedy soltysem).
    Z opisanej przez Panią wspaniałej ale tragicznej historii jak również z tej która pozwoliłem sobie opowiedzieć wynika bardzo ważne PRZESŁANIE: warto poznawać i odkrywać historię własnej rodziny. Te rodzinne historie są czymś co nas ubogaca, utrwala naszą tożsamość, uzupełnia wiedzę podrecznikową. I zawsze znajdziemy tam coś co nas zadziwi.

  5. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Dziękuję za zainteresowanie się losami naszego wujka i wszystkie komentarze, które się pojawiły, zwłaszcza za dzielenie się historiami swoich przodków i krewnych. Trudne wojenne losy, a potem emigracyjna tułaczka to nasza wspólna polska historia. Podzielam opinię Rafała Kubary zawartą w komentarzu, że „warto poznawać i odkrywać historię własnej rodziny, nas ubogaca, utrwala naszą tożsamość, uzupełnia wiedzę podręcznikową. I zawsze znajdziemy tam coś co nas zadziwi.
    W każdej takiej historii jest cząstka polskiego losu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *