Tamta grudniowa noc

SW2

Pamiętna noc grudniowa zaczęła się dla mnie już o czwartej nad ranem. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że od tego momentu już nic nie będzie takie samo. Ani w kraju, ani w moim życiu. Naiwnie wierzyłam, że – zgodnie z instrukcją związkową przygotowaną przez „Solidarność” na wypadek zagrożenia – odbędzie się strajk generalny, potrwa kilka, może kilkanaście dni… I wszystko wróci do normy. Nie wróciło.

Rosnące napięcie odczuwało się już od jesieni. Wojskowe grupy operacyjne, kumulacja władzy w rękach Jaruzelskiego, strajki i prowokacje. Na uczelniach trwał przedłużający się strajk solidarnościowy w związku z konfliktem w WSI w Radomiu. A w końcu brutalna pacyfikacja strajku w Wyższej Oficerskiej Szkole Pożarniczej 2 grudnia. Dostałam list od przyjaciółki, która była na stypendium w Stony Brook w USA. Pisała, że widziała w amerykańskiej telewizji brutalną akcję ZOMO w Szkole Oficerskiej. „Strasznie się boję, co będzie dalej…” – kończył się list. W kraju został jej mąż i dwójka dzieci w wieku przedszkolnym.

Groźba wprowadzenia stanu wyjątkowego cały czas wisiała w powietrzu. Pamiętam gorączkowe rozmowy w siedzibie Komisji Zakładowej uniwersyteckiej „Solidarności” i argumenty prawników, że takie rozwiązanie jest sprzeczne z konstytucją PRL. Mówiłam wtedy, wczytując się w tekst konstytucji, że władze mogą wprowadzić stan wojenny. Wykrakałam, choć po latach Trybunał Konstytucyjny orzekł, że był on nielegalny, dekret bezprawny, a WRON i Rada Państwa złamały ówczesną, PRL-owską konstytucję. Notabene warto przypomnieć, że Trybunał orzekał w 13-osobowym składzie, przychylając się do wniosku RPO Janusza Kochanowskiego z 2008 roku.

Wracając do pamiętnej nocy, w sobotni wieczór 12 grudnia wcześnie położyliśmy się spać. To był pierwszy dzień, kiedy przestał mnie męczyć uporczywy kaszel i chciałam wreszcie „odespać” poprzednie noce. Nawet nie zorientowaliśmy się, że telewizja przestała nadawać i wyłączono połączenia telefoniczne. Telefon w mieszkaniu, który po długich staraniach udało się nam się zdobyć (pamiętajmy, że czekało się na to kiedyś latami), miał być uruchomiony w poniedziałek 14 grudnia. Więc prawidłowo jeszcze się nie odzywał. Tylko, że u innych też zamilkł.

O czwartej nad ranem zadzwonił dzwonek do drzwi. To był prof. Bolesław Gleichgewicht, który był – tak jak mój mąż – wiceprzewodniczącym „Solidarności” na Uniwersytecie Wrocławskim. Stojąc w drzwiach powiedział: „Jest stan wojenny, byli po Olka (jego syna, działacza opozycji), wyciągają ludzi z domów”. Przy herbacie słuchaliśmy radia, które nadawało muzykę poważną. Co jakiś czas przerywał ją komunikat: „Niebawem nadamy bardzo ważne oświadczenie”.

 SW1

O szóstej rano usłyszeliśmy hymn państwowy, a potem słynne wystąpienie generała. Niedługo potem, po pospiesznie zjedzonym śniadaniu, mój mąż pojechał z prof. Gleichgewichtem na Uniwersytet do siedziby „Solidarności”. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że mąż mój był szefem strajku na uczelni i że to nasze rozstanie nie będzie, jak zwykle kilku-, kilkunastogodzinne, tylko znacznie, znacznie dłuższe. Przez wiele lat tego nie wiedziałam, tak jak i tego, że był członkiem RKS NSZZ „Solidarność” i najbliższym współpracownikiem Frasyniuka aż do jego aresztowania, a od lipca 1982 roku kierował podziemnym radiem. Takie były twarde zasady konspiracji. Na tę wiedzę musiałam poczekać aż do lat dziewięćdziesiątych.

Od tej pamiętnej grudniowej nocy porozumiewałam się z mężem poprzez łączników. Rano 13 grudnia mąż mojej siostry zabrał mnie do ich mieszkania przy pl. Grunwaldzkim. Osiem osób, w tym czworo dzieci w wieku od trzech do ośmiu lat i nasza mama, przebywało aż do Bożego Narodzenia na powierzchni 47 m kw. W nocy pod oknami słychać było monotonny warkot pojazdów. To były czołgi i wozy opancerzone. Wiało grozą. Wrażenie pogłębiał siarczysty mróz i śnieg, nietypowy w pierwszej połowie grudnia.

Zamknięto szkoły, zawieszono zajęcia na uczelniach. Dyrektor Instytutu Matematycznego prof. Kazimierz Urbanik zwołał zebranie pracowników, ustalił dyżury i poinformował, że każdy otrzyma zaświadczenie o nienormowanym czasie pracy. Po to, aby w razie kontroli na ulicy, było wytłumaczenie, dlaczego pracownik nie przebywa w miejscu zatrudnienia. Mnie profesor Urbanik wezwał dodatkowo na osobną rozmowę do swojego gabinetu, oznajmiając, że zna moją sytuację (domyślał się, że mąż się ukrywa) i dlatego daje mi zaświadczenie, zezwalające na pracę w domu. Chciał mnie chronić. Zrobił to członek KW PZPR. Nie byłam jedyna, której w ten czy inny sposób w tych trudnych czasach pomógł, osłaniał, chronił. Nigdy tego nie zapomniałam. Był wybitnym, światowej sławy matematykiem i wielkim autorytetem, ale też po prostu przyzwoitym, dobrym człowiekiem. Mimo, że należał do partii. Dziś już po drugiej stronie. Świeć Panie nad jego duszą.

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

10 komentarzy

  1. bialanka77@gmail.com' czerniakowianka pisze:

    Życie pisze znacznie ciekawsze scenariusze niż potem możemy zobaczyć w jakimkolwiek filmie. Ja nie pamiętam wprowadzenia stanu wojennego bo miałam wtedy trzy lata ale mam jedno wspomnienie z późniejszego okresu – jego trwania. Moja mama jeździła na msze za Ojczyznę do kościoła świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu i zabierała mnie czasem ze sobą. Trasę pokonywałyśmy autobusem linii 107, wprost spod domu aż pod sam kościół. Pamiętam, to chyba był 1984 lub 85 rok, kiedy nabożeństwo zostało skrócone, podano informację że Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat są obstawiane przez MO i należy jak najszybciej wrócić do domów. Mama wyciągnęła mnie z kościoła jeszcze w czasie rozesłania i pobiegłyśmy na przystanek. Autobus podjechał praktycznie w tej samej chwili – na przystanku było mrowie ludzi, sam nie wiem jak wszyscy pomieścili się do tego autobusu, pamiętam że stałam na nadkolu, wciśnięta pomiędzy oparcia dwóch foteli. Autobus jechał Nowym Światem a w każdej poprzecznej ulicy stały milicyjne suki, wozy opancerzone z armatkami wodnymi a na ulicy było pusto, ani jednego przechodnia, wszyscy nagle gdzieś znikli. W autobusie panowała nienaturalna cisza, wszyscy patrzyli przez okna na te samochody i milicjantów z tarczami i długimi białymi pałkami. I mimo, że nie bardzo wtedy rozumiałam co się dzieje, pamiętam że bałam się jak nigdy. To był przejmujący, niewypowiedziany strach, którego wspomnienie towarzyszy mi do dzisiaj. Tym właśnie jest dla mnie stan wojenny.

  2. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Stan wojenny był przede wszystkim ciosem dla tych, którzy pokładali nadzieję w „Solidarności”. To była próba zabicia nadziei, która wyzwoliła tak niebywałe pokłady aktywności, odpowiedzialności za państwo i tej zwykłej solidarności, pisanej przez małe „s”. Nad strachem dominowała u mnie potrzeba oporu, przeciwstawienia się władzom stanu wojennego, chęć działania. I solidarność z prześladowanymi. O nich się bałam. Może to jeszcze kiedyś opiszę na naszym blogu.

  3. Bialanka77@gmail.com' Czerniakowianka pisze:

    Z pewnością był to czas próby charakteru dla wielu ludzi, znajomi rodziców potrafili okazać się zupełnie inni niż jakimi się wcześniej. Podobnie do profesora Urbanika, znajdowali się ludzie, którzy potrafili choćby biernie stawiać opór mimo że należeli do partii, z kolei wiele osób które deklarowały wsparcie dla Solidarności okazało się zbyt słabych – czy to z racji zastraszenia ich czy zbyt słabego charakteru, ulegajacego pochlebstwu lub przekupstwu w różnych formach. Więc warto to opisywać bo to też pokazuje skąd się wziął okrągły stół i późniejsze podziały które mamy do dzisiaj.

  4. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    I właśnie dlatego tak bardzo bolą jakiekolwiek odniesienia dzisiejszych wydarzeń do tamtych czasów. Zginęło z rąk reżimowych oprawców wg najostrożniejszych szacunków ponad 100 osób, ale ofiar było znacznie więcej. A cóż powiedzieć o dotkliwie pobitych, którzy ponieśli trwały uszczerbek na zdrowiu, o zmarnowanych szansach, wygnanych zagranicę, rozbitych rodzinach. A takie ofiary, jak fałszywie oskarżeni sanitariusze o śmierć Grzegorza Przemyka? A o ilu sprawach nie wiemy. A ci, których szantażem przymuszono do współpracy z SB. To też ofiary, żyją do dziś z tym piętnem i strachem, że się wyda. I na jakie koneksje idą, żeby tylko się nie wydało….
    Z szacunku dla ofiar junty wojskowej, która zgotowała Polakom ten los, apeluję nie porównujcie tamtych czasów do obecnych. Proszę!

  5. jerzpolski@wp.pl' Jurek pisze:

    Pamiętam, że w stanie wojennym zgubiłem dokumenty wraz z kluczami i moją wypłatą.
    Byłem załamany, ale po godzinie udało mi się znaleźć zgubę lekko przysypaną śniegiem.

  6. storch@zoznam.sk' nurt pisze:

    + D z i ę k i
    Pozdrawiam z wlk szacunkiem

  7. stanorion@gmail.com' Vector pisze:

    Trzydzieści trzy lata temu, dwunastego grudnia, samochodem wybraliśmy się z żoną z Wrocławia z zamiarem dotarcia do Bukaresztu przez Lwów.
    W czasie podróży, w nocy zastanawiała nas mnogość milicyjnych patroli, oraz wyjątkowa ruchliwość pieszych, pomino mroźnej nocy. Później okazało się, że to wierni chodzili modlić się do kościołów, po przeciekach wiadomości co nas czeka.
    O szóstej rano, w okolicach Przemyśla zdumieni usłyszeliśmy pamiętne przemówienie Jaruzelskiego, ogłaszanącego Stan Wojenny.
    Wiedziałem co to jest stan wyjątkowy, ale o stanie wojennym nie słyszałem wcześniej nigdy, dlatego nie wiedzieliśmy co on oznacza i o co właściwie chodzi. Zdezorientowani postanowiliśmy jakby nigdy nic jechać dalej z nadzieją, że uda nam się przekroczyć granicę w Medyce, do której było już stosunkowo blisko. W radio leciały poważne mazurki, przerywane kolejnymi komunikatami, a na drodze uaktywniły się czołgi i patrole ZOMO. Po zaledwie paru kilometrach zawrócono nas z drogi, informując że przejście graniczne zamknięte, więc nie mamy po co jechać dalej.
    Z radiowych komunikatów dowiadywaliśmy się o kolejnych rozporządzeniach, które stopniowo wprowadzały nowe rygory. Na drodze przestały obowiązywać przepisy ruchu drogowego, bo milicyjne pojazdy poruszały się bez przestrzegania zasad ruchu. Zrobiło się niebezpiecznie. Przed maską śmignął mi z podporządkowanej wojskowy transporter, tak że cudem uniknąłem rozbicia. Dobrze że postanowiłem zatankować, bo między innymi komunikatami ogłoszono też zakaz sprzedaży paliwa.
    Potwornie zmęczeni i wykończeni nerwowo, pod wieczór wróciliśmy jakoś do domu. Poczuliśmy się, jakbyśmy wrócili do nie do swojego domu z powodu rygorów które zaczęły obowiązywać. Później, w czasie stanu wojennego i z powodu obowiązywania godziny policyjnej, perypetii było co niemiara, ale to już wykracza poza temat tego bloga.

  8. ewama7@wp.pl' Ewa Mastalska pisze:

    Ja miałam 7 lat a ponieważ moja rodzina nie działala w opozycji to dla mnie największym problemem trochę wstyd się przyznać było ze na Boże Narodzenie nie mogliśmy jechać do innego województwa na chrzciny kuzyna urodzonego we wrześniu. Pamiętam ze często wyłączono prąd wieczorem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *