Rzecz o eufemizmach

Eufemizm2

To będzie tekst bardzo niepoprawny politycznie. Wręcz się obawiam, że spadną na mnie gromy, ale zainspirował mnie na Twitterze ks. Zygmunt Czech @kszyg, który podzielił się ze swoimi followersami refleksją z kolędy.

Gdy przeczytałam wpis @szyg z 14 stycznia:

Na kolędzie: Proszę nie mówić „konkubina” – to takie zimne słowo. Wolę „partnerka życiowa”

odpisałam:

Słowa mają znaczenie. Oswajają, łagodzą, zmieniają sens.

Tak, słowa mają znaczenie. Gdy nie są adekwatne, nie tylko zmieniają emocje z zimnych na cieplejsze, ale zmieniają sens. Dlatego zamiast: konkubina, konkubent, konkubinat, pojawiły się miło brzmiące: partner, partnerka, związek. A przecież partner, partnerzy znaczy coś innego. Mogą być partnerzy w biznesie, partner to wspólnik spółki partnerskiej, kontrahent, sponsor, uczestnik gry. Partnerami określa się patrolujących policjantów.

Ale w Wikipedii pojawiło się też ostatnio jeszcze jedno znaczenie – podano, że partner to m.in. „inne określenie współmałżonka”. To nowość.

Zdziwiłam się, wypełniając ankietę zorganizowaną przez wrocławski samorząd, poświęconą jakości życia i aktywności społeczności lokalnych w osiedlach. Jedno z pytań określających respondenta brzmiało:

Mieszkam z: i tu było do wyboru: sam/a, z partnerem/partnerką, z partnerem/partnerką i dziećmi, już bez dzieci z partnerem/partnerką. Nie było do wyboru: z mężem/żoną. Oswaja się w ten sposób związki nieformalne, nie tylko zrównując w nazewnictwie z małżeństwami, ale nawet zastępując. I to w oficjalnych dokumentach państwowych instytucji.

Podobnie znikło z używanych określeń słowo kochanek/kochanka, czyli osoba, z którą żona/mąż zdradza współmałżonka. Skoro redefiniuje się małżeństwo i zrównuje z konkubinatem, to i adekwatne określenia tracą pierwotny sens.

Oswajanie znaczeń ma jeszcze większe znaczenie, gdy chodzi o kwestie ochrony życia. Określenia zabicie nienarodzonego dziecka nie są akceptowane. Pamiętam upominanie Kai Godek przez ówczesną marszałek Sejmu (nie marszałkinię, bo takiego określenia nie używam) Małgorzatę Kidawę-Błońską, gdy mówiła ona o zabijaniu. Pamiętamy głośny proces sądowy, w którym Alicja Tysiąc skarżyła redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego” za to, że napisał w gazecie, iż domagając się aborcji, chciała zabić swoje dziecko.

A mówi się o zabiciu muchy, komara i nikomu to nie przeszkadza. Ale, gdy ktoś powie, że prawo dopuszcza zabijanie dzieci chorych, to już do sądu z tym. Albo napisze, że kobieta domagając się aborcji, chciała zabić swoje dziecko. Coś tu jest nie tak.

Bo to chodzi o uspokojenie sumienia. Eufemizm łagodzi, oswaja, zmienia sens. Unikajmy eufemizmów, bo zagłuszają sumienie i zmieniają obyczaje. Po to są lansowane.

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

22 komentarze

  1. stanorion@gmail.com' S. Kolebski pisze:

    Jeśli eufemizm tylko łagodzi i ociepla, jak w przypadku użytym przez księdza Zygmunta Czecha, to moim zdaniem, takie użycie go, jest jak najbardziej uzasadnione i godne naśladowania.
    Eufemizmy które li tylko coś zastępują, mogą wprowadzać w błąd, więc są zbędne, a nawet szkodliwe, chociaż i tu wyjątki się zdarzają, bo żona może być jednocześnie przyjaciółką czy partnerką życiową, a w innym przypadku tylko żoną, formalnie na piśmie.
    Takie moje zdanie. Dziękuję:)

    • zyczeks@interia.pl' ks. Zygmunt Cz. pisze:

      Mam przekonanie (nie tylko wrażenie), że w przypadku sytuacji, o której mówimy eufemizmów używa się po to, aby uzasadnić tezę, że życie ma być przede wszystkim miłą zabawą bez zobowiązań. A „żona” (czyli „partner do końca życia”) mogłaby taką zabawę kiedyś popsuć. Dlatego wymyślono „partnerkę” (w domyśle „aktualną”).
      Tak, to prawda, że żona powinna być jednocześnie najlepszą partnerką życiową i przyjaciółką (powiem nawet więcej: najlepszą kochanką!) i dlatego każde rozdzielenie tych „ról” nie służy dobrze małżeństwu.

  2. Napisałem na tt, że razi mnie słowo konkubinat i wolę sformułowanie związek partnerski, preferując jednak ślub i małżeństwo. Uczciwie trzeba przyznać, iż słowo konkubinat ma długą tradycję i pochodzi z języka łacińskiego; concubinatus od com(współ) i cubare (leżeć). Nie wdając się w rys historyczny tej instytucji, bo jest to instytucja zarówno prawna jak i faktyczna, moje zastrzeżenie budzi obco brzmiąca nazwa i jej pejoratywny wydźwięk. Co do pierwszej kwestii wolę używać sformułowań polskiego pochodzenia i takim jest związek partnerski. Odnośnie drugiej kwestii, to jeżeli wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, to nie dzielmy dzieci na te lepsze – małżeńskie i w domyśle gorsze – pozamałżeńskie. W ten sposób wykazując nasz pozytywny stosunek do małżeństwa, dawalibyśmy upust niechęci do owoców związku nieformalnego. Z moich obserwacji dzieci nie chcą być dziećmi z konkubinatu, chcą być po prostu dziećmi swoich rodziców. Dla wielu dzieci konkubinat rodziców jest stygmatyzujący, dlatego jestem zwolennikiem eufemizmu: związek partnerski. Jeszcze uwaga o charakterze ogólnym. Coraz większa ilośc osób wybiera często z wygody samotne życie. Dla nich związek partnerski może być wstępem do zawarcia związku małżeńskiego, co z punktu widzenia interesu rodziny jest bardzo istotne. Dlatego uważam, że czasem eufemizmy nie szkodzą

  3. Wasze wyjaśnienie jest logiczne, więc prawdziwe, Margosiu, w przeciwieństwie do oceny pana S. Kolebskiego, który woli prawdę „owijać w bawełnę”. Czym innym jest delikatność w naszych ludzkich relacjach, a czym innym relatywizowanie prawdy. W PRL-u, nikt nie kradł i nie oszukiwał, tylko „załatwiał” lub „kombinował, żeby oszukać sumienie. Dziedzictwo psychiczne tamtych czasów? Myślę, że w jakiejś mierze – tak.

  4. bialanka@zoho.com' czerniakowianka pisze:

    Kiedyś toczyła się dyskusja, w ramach związków niesakramentalnych, o tym jak są traktowani tacy ludzie w kościele. Bo gdyby trzymać się nomenklatury fachowej, należałoby wskazać, że są to cudzołożnicy – przecież jedno albo dwoje ludzi pozostaje w rozumieniu prawa w istniejących związkach małżeńskich, choć żyją ze sobą. A przecież duszpasterstwo cudzołożników raczej by nie zgromadziło nikogo.

    Podobnie nie byłabym w stanie do kobiety, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu mówić że chce zabić swoje dziecko. Obiektywnie rzecz biorąc przecież powiedziałabym prawdę, a jednak…

    Dlatego staram się oddzielać terminologię fachową od tego, w jaki sposób rozmawia się z ludźmi, nie jest to łatwa kwestia, wymaga pogodzenia taktu i uczciwości.

    • Ulape@o2.pl' Ula pisze:

      Przepraszam, ale Pani komentarz uważam za szczyt hipokryzji. Odpowiem więc złośliwie na tekst: „Podobnie nie byłabym w stanie do kobiety, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu mówić że chce zabić swoje dziecko.”- a bękart, bękart byłoby w porządku?

  5. Ulape@o2.pl' Ula pisze:

    Ależ zapewniam panią, że za kilka lat partner/partnerka będzie nazwą nacechowaną pejoratywnie jak obecnie konkubent/konkubina, a mąż/żona nadal będą brzmiały dumnie.
    Czy zauważyła Pani, że osoby żyjące w długoletnich związkach nieformalnych nigdy nie obrażają się, gdy nazwać ich mężem/żoną? Proszę spróbować w celach stricte poznawczych nazwać żonę partnerką, a męża partnerem. Oburzą się, bo jest to po prostu degradujące. Pani post potwierdza to spostrzeżenie.

  6. martaczernecka@gmail.com' marta czernecka pisze:

    ja boleję nad tym że tyle jest rozwodów(mnie to też dotyczy:();wynika to głównie z łatwości ich uzyskania;zwiększanie ilości wolnych związków ma przyczyn dużo i dlatego młodzi usiłują dobrać do tego słownik;ja byłam w życiu tylko:dziewczyną,narzeczoną,żoną;teraz eksżoną cywilną;bo cały czas jestem ważną żoną kościelną;bez względu na to co myśli mój mąż i jego nowa żona; to nasza wolna wola decyduje o naszych wyborach i o tym jaką będziemy mieć nazwę:);tak na marginesie to konkubinat jest związkiem wolnych ludzi; i kochanki czy kochanka nie można nazywać konkubiną/konkubentem;a aborcja jest zabijaniem i tu nie pomoże zaklinanie słownika

  7. igormertyn@gmail.com' Igor Mertyn pisze:

    Eufemizm pozwala na ucieczkę od emocji. Jest niedopowiedzeniem, jest językiem propagandy, manipulacji I.. reklamy. O ile łatwiej w ankiecie zadać pytanie; Czy jest Pani/Pan za aborcją. Co się dzieje gdy zamienimy na pytanie – czy jest Pani/Pan za zabijaniem dzieci? Swgo czasu były propozycje by w wywiadach środowiskowych pytać klienta pomocy społecznej, czy jest w kohabitacji zamiast czy ma kochanka/kochankę/partnera/partnerkę. Słowo, które podobało się urzędnikom nic nie znaczyło dla człowieka pytnego. Osobiście wolę używać w swoich wykładach, tekstach słów z pokładem emocji. Wolę zdecydowanie taki sposób komunikacji.

  8. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Język zmienia się, to oczywiste. Nie mówimy dziś białogłowa czy niewiasta, bo to archaiczne, a słowo kobieta zatraciło pierwotny, pejoratywny sens i przestało znaczyć tyle co służąca, brzmi neutralnie. Zresztą wyraz kobieta w tym znaczeniu pojawił się dopiero w XVII w., wcześniej występował, ale wyłącznie w połączeniach typu kobieta grzeszna, kobieta upadła itp., odnosił się więc do kobiet… wykonujących najstarszy zawód świata.
    Język zmienia się także obecnie, a niektóre zmiany pojawiają się pod wpływem ideologii. Upowszechnianie terminów partner, partnerka nie tylko oswaja, ale także w pewnym sensie lansuje zmianę obyczajów. Znajomość zasad komunikacji społecznej wymaga jednak od nas, zanim użyjemy właściwego słowa, namysłu do kogo kierujemy przekaz i jakim celu. Zwracając się do osoby żyjącej w związku nieformalnym nie powiemy o osobie, z którą dzieli ona życie, twój kochanek czy kochanka. Byłoby to po prostu nietaktowne. Dlatego w pewnym sensie rozumiem twórców ankiety, o której wspomina moja siostra w swoim tekście. Aby ująć całe spektrum osób żyjących we wspólnych gospodarstwach domowych, a nie chcąc stygmatyzować tych, którzy żyją w związkach nieformalnych, użył jednego sformułowania. Rozumiem intencję, choć bliskie mi są również negatywne odczucia tych osób, które nie odnalazły właściwej rubryki z napisem: mąż, żona. Pokazuje to, jak ważne jest dobieranie właściwych słów, które z jednej strony oddają nasze przekonania, z drugiej nie obrażają. Dlatego zgadzam się z Czeniakowianką, która pisze o pogodzeniu taktu i uczciwości. Uczciwości wobec własnych przekonań i wyznawanych wartości.
    Przy okazji tej dyskusji przypomniał mi się program „Teraz my” (znikł już dawno z anteny) prowadzony przez Tomasza Sekielskiego i Andrzeja Morozowskiego, do którego zaproszono Jarosława Gowina. Gość miał zmierzyć się z problemem eutanazji, której domagała się matka dla swojego syna będącego od 20 lat w stanie wegetatywnym. W założeniu miał znaleźć się pod przysłowiową ścianą. A on zwrócił się do tej matki, mówiąc, że to, czego się domaga, jest wołaniem o pomoc, wyrazem desperacji, że przecież widać jak bardzo kocha tego sparaliżowanego syna. To była maestria, co zaprezentował Jarosław Gowin. Efekt był zupełnie nieoczekiwany, dla tej umęczonej matki przyszła wreszcie pomoc, bo dla jej syna znalazło się miejsce w specjalistycznym ośrodku. Była szczęśliwa, dziękowała także za to, że jej prośba o eutanazję nie została wysłuchana.
    Tak, słowa mają znaczenie. Nie powinny nikogo ranić. Miałam też zawsze przekonanie, że gdyby Alicja Tysiąc spotkała się z podobną reakcją, co owa matka z programu „Teraz my”, finał jej historii mógłby być inny. A i ona mogłaby stać się orędowniczką ochrony życia. Słowa mają znaczenie. Powinny być wypowiadane z szacunkiem i miłością do drugiego człowieka, nawet najbardziej błądzącego.

  9. rafal.kubara@interia.pl' Rafał Kubara pisze:

    Mysle, że zawsze powinniśmy mówić tak by, we właściwy sposob wyrażać istotę rzeczy. Dobrze, jeśli staramy się nikogo nie ranić, ale nie można w imię delikatności i elegancji przełamywać faktów. Z przykładem konkubinaty jest jednak moim zdaniem sprawą złożona. Wydaje mi się że partnerka życiowa oznacza coś więcej niż konkubina – konkubina oznacza w zasadzie tylko wspólnotę łoża. Słowo „przyjaciołka” w tym szczególny m znaczeniu używane jest w odniesieniu do związku jeszcze okazjonalnego zaś o kochance mówi się zwykle w opozycji do żony. Niestety nieformalnych i niesakramentalnych związków jest wiele.
    Co do tak zwanej „aborcji” to jest to moim zdaniem wyjątkowo podstępny i tragiczny w skutkach eufemizm. Używanie niezrozumialego przez to neutralnego medycznego terminu zakłamuje istotę tego czynu. Lansuje się opinię, że każdy może to słowo rozumieć według swojego „sumienia”. W tym wypadku słowo „sumienie” jest również eufemizmem, bo w istocie chodzi o osobiste poglądy.

  10. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Nazbierało się już komentarzy nie tylko tu, na tym błogu, ale także przetoczyła się dyskusja na Twitterze. Chciałabym się do nich odnieść.
    To prawda, że język się zmienia, to naturalny bieg rzeczy. Ale powinien być adekwatny, nie zaś łagodzić i zagłuszać sumienie. Ks. Zygmunt Czech słusznie więc pisze, że: „życie ma być przede wszystkim miłą zabawą bez zobowiązań. A «żona» (czyli «partner do końca życia») mogłaby taką zabawę kiedyś popsuć. Dlatego wymyślono «partnerkę» (w domyśle «aktualną»)”. Tak, to niedojrzałość i brak odpowiedzialności, życie „na próbę” powoduje, że coraz więcej jest związków nieformalnych, czyli konkubinatów. Przypomina się taka historia. Znajomy, mój rówieśnik, opowiadał mi dramatyczną rodzinną historię – jego córka, żyjąca bez ślubu z mężczyzną i mająca z nim 1,5-roczne dziecko, zapadła w śpiączkę. Ojciec w takiej sytuacji nie ma do dziecka żadnych praw. Prawnymi opiekunami stają się automatycznie dziadkowie. I oczywiście legalizacja związków partnerskich też nic by tu nie dała, bo jeśli – jak słyszymy – nie tylko niepotrzebny sakrament, ale też i urzędowy papier, to po co cokolwiek legalizować. Zresztą, nie oszukujmy się, nie o takie sytuacje chodziło zwolennikom legalizacji związków partnerskich.
    Zupełnie nie rozumiem wypowiedzi Pana Mecenasa Kabańskiego, który stwierdził: „wykazując nasz pozytywny stosunek do małżeństwa, dawalibyśmy upust niechęci do owoców związku nieformalnego”, czyli dzielić na „te lepsze – małżeńskie i w domyśle gorsze – pozamałżeńskie”. Małżeństwo służy stabilności, a więc służy też dzieciom. Wszystkim dzieciom. Zatem troską o dzieci właśnie motywowane jest preferowanie stabilności związków rodziców, a więć zawieranie małżeństw. To dzieci są największymi ofiarami, gdy rodzice się rozstają. Wiem coś o tym z autopsji, pisałam na ten temat w tekście https://twittertwins.pl/o-rozwodach-suplement/
    „Czym innym jest delikatność w naszych ludzkich relacjach, a czym innym relatywizowanie prawdy” – napisał Dariusz Godlewski, przytaczając przykłady z czasów PRL. Bardzo trafne porównanie, PRL-owska nowomowa, która była narzędziem komunistycznej propagandy, opierała się w znacznej mierze na zmianie znaczenia słów. Zasługiwałoby to na odrębne, obszerne opracowanie. Demokracja socjalistyczna wszak nie była demokracją, władza ludu nie była władzą ludu, wiemy co to była regulacja cen, nie było strajków tylko przerwy w pracy itd. itp. Dariusz Godlewski pisze: „Dziedzictwo psychiczne tamtych czasów? Myślę, że w jakiejś mierze – tak.” i według mnie ma rację.
    Zgadzam się z Igorem Mertynem, który pisze, że „eufemizm pozwala na ucieczkę od emocji, jest niedopowiedzeniem, jest językiem propagandy, manipulacji i.. reklamy.” Po to jest lansowany, aby – jak napisałam w tekście – zmieniać znaczenie, oswajać, a w konsekwencji dokonywać zmian w obyczajowości i zachowaniach społecznych.
    Oczywiście, że relacje z ludźmi „wymagają pogodzenia taktu i uczciwości”, to stwierdzenie Czerniakowianki w zasadzie potwierdzają praktycznie wszyscy dyskutanci. Takt jednak nie może oznaczać całkowitej autocenzury i przyjmowania w całości politycznie poprawnego języka. Dlatego nie mogę się zgodzić z tezą, że to zrozumiałe, iż autorzy ankiety, aby nie urazić osób żyjących w konkubinatach (związkach nieformalnych), pomijają w opcjach do wyboru małżeństwo. Czyli małżeństwo nazywają związkiem partnerskim, a małżonków partnerami. Przecież ta ankieta to nic innego jak politpoprawna aberracja. I nie rozumiem, dlaczego ja, wypełniając ankietę, mam odczuwać dyskomfort? Bo dalibóg małżeństwo to coś innego. A kłopoty z językiem? Znam małżeństwo, które wciąż nie wie, jak mówić o partnerce swojego syna, z którą on żyje już wiele lat i ma dwójkę dzieci. Bo nie „żona” przecież. Zresztą ona do swoich „teściów” wciąż zwraca się „pan”, „pani”. Bo niby jak? Te nowe, nietradycyjne obyczaje stwarzają na każdym kroku językowe kłopoty.
    Nie twierdzę, że powinno się zwracać do swojego rozmówcy słowami „Twoja konkubina”, ale nie można eliminować tego określenia z języka. I nie twierdzę, że podstawowym celem każdej rozmowy powinno być niesprawianie przykrości. Czasem potrzebne i ozdrowieńcze jest przeżycie jakiejś przykrości, aby odmienić swoje życie.
    Całkiem innym problemem jest poruszona przez Czerniakowiankę kwestia małżeństw niesakramentalnych. Kościół nie dopuszcza ich do Komunii św., bo – jak twierdzą niektórzy dosadnie – trwają w grzechu cudzołóstwa. Tęgie teologiczne głowy pochylają się nad tym problemem, nie będę się więc wypowiadała. Wiem tylko, że wszyscy jesteśmy grzeszni i o ile to byłoby duszpasterstwo cudzołożników, to cały Kościół jest duszpasterstwem GRZESZNIKÓW. Wszyscy grzeszymy, jedni tak, inni inaczej, może bardziej. Nie mnie oceniać. Dobrze, że są takie duszpasterstwa, a Kościół takich ludzi nie odtrąca. Wszak wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, padło już w tej dyskusji takie określenie.
    No i kwestia aborcji. Czerniakowianka pisze, że nie byłaby w stanie mówić do kobiety, która zaszła w ciążę w wyniku gwałtu, że chce zabić swoje dziecko. A Jan Paweł II zwracał się do zgwałconych kobiet na Bałkanach, aby nie zabijały swoich nienarodzonych dzieci, nie dodawały do jednego dramatu drugiego. Miałabym odwagę i apelowałabym tymi samymi słowami, jeśli by to była bliska mi osoba. Kiedyś nie udało mi się odwołać mojej znajomej od decyzji zabicia nienarodzonego dziecka. Nie używałam takich argumentów, ani słów „zabójstwo” i może dlatego moje przekonywanie nie było skuteczne. Do dziś tego żałuję.

  11. karo4w5@gmail.com' Karolina pisze:

    Z zaciekawieniem przeczytałam wpis i Państwa komentarze i chciałabym odnieść się do kwestii nazewnictwa osób będących w nieformalnych związkach. Otóż wśród bliższej i dalszej rodziny, a także wśród znajomych zauważyłam, że zamiast wszechobecnych dotychczas partnerek i partnerów, dziewczyn i chłopaków, osoby pozostające w nieformalnym związku zaczynają nazywać się nawzajem narzeczonymi, mimo że nie każda taka para jest „po słowie”. I tak się zastanawiam, czy to może kwestia wieku (niezręcznie jest mówić o siwiejącym mężczyźnie po czterdziestce „mój chłopak”?), czy raczej chęć większej akceptacji ze strony środowiska (narzeczona jako etap przejściowy między partnerką i żoną, przy okazji dający nadzieję na sformalizowanie związku?). Jedynie para znajomych prawników uparcie mówi o sobie: mój konkubent/moja konkubina, z lubością gorsząc tym bardziej tradycyjnych członków rodziny :-). Czasem z mężem żartujemy, że może trochę szkoda, że tak szybko sformalizowaliśmy nasz związek, bo pewnie nie mając ślubu sami o sobie mówilibyśmy teraz: konkubent/konkubina… 🙂 Chyba jakoś tak utrwaliło się w społeczeństwie, a przynajmniej ja mam czasem takie wrażenie, że samo słowo „konkubent/konkubina” przywodzi na myśl doniesienia kroniki policyjnej i marginesu społecznego…
    Przy okazji chciałabym też się odnieść do słów Autorki dotyczących nieużywania określenia „marszałkini”. Osobiście mam alergię na powszechne nadużywanie żeńskich form tytułów i stanowisk. I tak o ile powiem o sobie „nauczycielka”, to już „tłumaczka” nigdy. Moja serdeczna przyjaciółka, która często publikuje, mówi, że dostaje drgawek, kiedy pod swoim nazwiskiem po raz kolejny widzi „filozofkę” i „historyczkę”… Wiem, że to co teraz napiszę jest bardzo „feministycznie niepoprawne”, ale odkąd pamiętam, męskie formy zawodów i funkcji brzmiały dla mnie poważniej i oficjalniej, tak jak powinny.

  12. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Trudno mi zgodzić się z tezą, że celem każdej rozmowy powinno być niesprawianie przykrości. A powinno być coś wprost przeciwnego? Nie znam przykładu, aby ktoś zraniony słowami. poczuł się tym uzdrowiony. Nie widzę niczego ozdrowieńczego w używaniu sformułowań, które ranią. Jarosław Gowin też mógł nazwać kobietę domagającą się eutanazji dla swojego syna zabójczynią i potępić. Przemówił, wczuwając się w jej emocje, okazał szacunek i… uzyskał pozytywny skutek. Co innego mówić ogólnie i publicznie, co innego do kogoś. Dlatego rozróżnienie, w jakim celu mówimy..Jeżeli w celu zmiany poglądów naszego rozmówcy, to tym bardziej delikatnych słów trzeba użyć. Bo słowa mają znaczenie.

  13. „Mechanika” eufemizmu jest od lat taka sama i prosta jak budowa cepa.
    Uważamy kogoś za gorszego od siebie, ale wychowanie czy konwenans nie pozwalają nam tego powiedzieć wprost. Stąd słodziutkie „afroamerykanin” zamiast murzyn; „jest pani niezwykle uprzejma” zamiast „ledwie wytrzymuję w pani towarzystwie”; podobają mi się osoby „puszyste” zamiast „grube” itd.
    Używając eufemizmu dajemy do zrozumienia interlokutorowi, że jesteśmy lepiej wychowani, wyżej usytuowani na drabinie społecznej i mamy kaprys tolerować 'toto’ no jak tam się to nazywa? I „toto” ma przyjąć nasz sposób komentowania osób/zjawisk/rzeczywistości.
    Dobrze była ta mechanika widoczna w wątku o małżonkach/partnerach/konkubinacie
    Specjalnie nie poruszam drugiego wątku aborcji/zabijania bo uważam, że tu jeszcze dochodzi hipokryzja i mieszanka staje się wtedy intersubiektywnie niekomunikowalna.

  14. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Słowa mogą być delikatne, meritum może sprawić przykrość. Jak człowiek może odstąpić ze złej drogi, jeśli mu się nie sprawi przykrości. Znam historię kobiety, która rozwodziła się z mężem i nie chciała słuchać pouczeń na ten temat. Rodzina, znajomi, aby nie sprawić jej przykrości, nie poruszali tego tematu. Tkwiła w przekonaniu o słuszności swojej decyzji. Rozmowa z nią na ten temat przyjemna by nie była. Ale czasem trzeba poruszyć nieprzyjemny temat, czasem musi być trochę nieprzyjemnie, żeby potem było dobrze. Słowa nie muszą, wręcz nie powinny ranić. Ale nie muszą też zagłaskiwać, bo można zagłaskiwać zło.

  15. Od czasów nastoletnich podobało mi się zawsze jedno zdanie z amerykańskich filmów „NIE BĘDZIESZ MI MÓWIĆ CO MAM ROBIĆ !!!” Potem jeszcze było jakieś słowo na „f” ale tego już nie tłumaczyli.
    A eufemizm jest podstępnym sposobem przejęcia kontroli na czyimi działaniami, czyli jednak mówieniem komuś, co powinien uczynić/myśleć.
    Gwoli uzupełnienia.

  16. zary@interia.pl' P.Zarychta pisze:

    Dziękuję bardzo za inspirujący tekst i imienne zaproszenie do lektury. Poruszona kwestia obyczajowego sfunkcjonalizowania eufemizu przywołała u mnie od razu skojarzenia ze słynną książką Viktora Klemperera „LTI” (Lingua Tertii Imperii, a więc o języku III Rzeszy), w której autor analizuje właśnie przesunięcia semantyczne, jakich dokonywali nazistowscy propagandyści, po to np. by usprawiedliwiać lub ukrywać przemoc, a w centrum analizy stoi właśnie eufemizm. Warto też przypomnieć oczywiście o Orwellu i jego „nowomowie”, która też eufemizm uwielbiała, a na naszym podwórku o Głowińskim.
    By nie rozwodzić się zbyt długo: Z eufemizmem jest jak z każdym narzędziem – jego wartość oceniamy ostatecznie po intencjach i sposobie użycia. Jeśli jest instrumentalizowany politycznie lub ideologicznie po to, by ukazywać negatywne fakty lub działania w pozornie pozytywnym świetle, powinna nam się zapalać ostrzegawcza lampka. I wbrew pozorom nie jest to fenomen historyczny – wystarczy wspomnieć, że dziennikarze niemieccy dostawali niedawno od instytucji rządowych instrukcje, jakich słów nie należy używać przy opisie kryzysu imigracyjnego. Jako że ucieczka w opisanie, pozytywną parafrazę jest dość wygodna nie tylko politycznie, łatwo ją przenieść na życie społeczne i mówienie np. o kwestiach etycznych. Stąd właśnie pojęcia z jednoznaczną, ale negatywną konotacją są tak łatwo wypierane przez wyrazy neutralne lub wręcz niewiele znaczące (przytoczony przez Autorkę konkubinat zastąpiony partnerstwem) .
    By znów wrócić na podwórko niemieckie, nasza eufemizacja kwestii drażliwych obyczajowo lub społecznie wciąż nie jest na szczęście tak zaawansowana językowo jak za Odrą. Nasuwa mi się tu od razu przykład nawiązujący do komentowanego tekstu, przy którym nasz „partner” wysiada, jak mówi młodzież. Otóż ostatnio w opisie relacji i związków upowszechniło się słówko „Lebebensabschnittsgefährte”/”Lebensabschnittsgefährtin” – dosłownie: towarzysz/-ka odcinka w życiu. W języku polskim „partner ” zakłada przynajmniej w warstwie semantycznej jakąś symetrię i trwałość, podczas gdy ww. niem. słówko zawiera w sobie (intuicyjnie) nie tylko perspektywę dość egoistyczną, ale do tego wyraźnie ograniczoną czasowo. Można by powiedzieć: To dopiero jest eufemizm! A może jest zupełnie odwrotnie i eufemizacja zatacza krąg? Oto chcąc zaciemnić rzeczywistość poprzez słowa, tak naprawdę ujawniamy w nich nieraz nasze prawdziwe podejście?

  17. jerzpolski@wp.pl' Jurek pisze:

    Właściwe dobieranie słów w rozmowie jest sztuką. Czasami jest to trudne, gdy zwracamy się do osoby, do której czujemy niechęć. Wierzę, że w dzisiejszych czasach bycie w związku małżeńskim może być powodem do dumy.
    Na akademii z okazji Dnia Dziadka i Babci jedno z dzieci dziękowało wierszykiem dziadkom, że dobrze wychowali rodziców.

  18. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Odniosę się jeszcze do wspomnianej w tekście ankiety. Nie mogę się zgodzić z tezą, że autor ankiety, aby ująć całe spektrum osób żyjących we wspólnych gospodarstwach domowych, a nie chcąc stygmatyzować tych, którzy żyją w związkach nieformalnych, użył jednego sformułowania.
    Jakim stygmatyzowaniem byłoby użycie sformułowania zamiast:
    mieszkam z partnerem/partnerką
    takiego:
    mieszkam z mężem (partnerem)/żoną (partnerką)
    Przecież ankieta jest anonimowa. Nikt nie byłby ani stygmatyzowany, ani nie czułby dyskomfortu. A tak ja czułam.
    Przypomina mi się sprawa szkoły w Radomiu, w której we wnioskach o przyjęcie do pierwszej klasy szkoły podstawowej, dla kandydatów zamieszkałych poza obwodem szkoły pojawiły się sformułowania „rodzic pierwszy” i „rodzic drugi, o czym donosił „Gość Niedzielny” http://radom.gosc.pl/doc/2404583.Rodzic-jeden-i-rodzic-dwa. Na szczęście bardzo szybko się z tego wycofano, ale intencja była taka, aby dzieci z tzw. „tęczowych rodzin” nie czuły dyskomfortu. A przecież to nic innego jak słowna inżynieria społeczna. Zmiana języka ma zmienić obyczaje i o tym piszę.
    Słowami można ranić, gdy uświadamiają one dramatyczną sytuację. Co czują dzieci, kiedy słyszą, jak ich matka w szkole mówi o ojcu nawet nie „mój były mąż”, tylko „ojciec moich dzieci”? To boli i jego, i te dzieci. Choć nie jest obraźliwe. Boli, bo sytuacja boli, a słowa o tym przypominają.

  19. mariusz.wiacek.1960@gmail.com' Mariusz pisze:

    Czy my przypadkiem nie podążamy prostą ścieżką wytyczoną przez Orwella? Odwrócenie znaczenia słów – wolność to niewola, wojna to pokój, ignorancja to siła. Jest taki wątek w orwellowskim świecie jak nowy słownik ograniczający ilość słów (do jakiej wartości liczbowej to już nie pamiętam). Dziwnym trafem to lewa strona zawłaszcza znacznie słów lub je zmienia np konserwatysta to synonim betonu. W rzeczonej sprawie termin małżeństwo jako religijny został zawłaszczony przez administrację. Stworzono małżeństwo cywilne, dla osób które nie chciały, lub nie mogły brać ślubu kościelnego. Teraz jest to ewolucja dalszego „upraszczania języka” na partner.

  20. fraszki.ulotki@gmail.com' Wanda pisze:

    Wielka enycyklopedya powszechna ilustrowana:
    „Często eufemizm bywa posuwany do przesady ze szkodą dla moralności, łagodzi bowiem pojęcie przestępstwa, kiedy np. kłamstwo nazywamy zmyśleniem, albo mijaniem się z prawdą, mistyfikacją; kradzież – przeniewierzeniem lub nadużyciem. Jako zaś omówienie wyrazów grubych, nieprzyzwoitych, wytwarza coraz dłuższy ich szereg, nieprzyzwoitość bowiem tkwi nie w nazwie rzeczy, lecz w niej samej, jakkolwiek tedy ją nazwiemy, to wyraz użyty jako omówienie nieprzyzwoitego sam się stanie nieprzyzwoitym i pociągnie za sobą potrzebę nowego omówienia, a razić będzie nawet i we właściwym sobie pierwotnem znaczeniu”.

    Krótko mówiąc – słowo się zmieni – ale rzecz zostaje. Eufemizm jest prawdopodobnie główną przyczyną degradacji słów.

    Taki był los wielu słów – rzecz dotyczy wszystkich języków. Słowa, które są eufemizmami same kończą jako nieprzyzwoite.
    Garść przykładów:
    Francuskie „maitresse” – mistrzyni – oznaczało początkowo „nauczycielka”, potem „kochanka” – a na koniec została sama tylko metresa.
    Polskie słowo, jeszcze u Mickiewicza oznaczające po prostu „frędzel” zdegradowało się kompletnie. Współcześnie chyba nie ma nikogo, kogo nie uśmiecha się pod nosem czytając:
    ” I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
    Uwiązany na taśmie ze srebrnym […]”.
    Polskie słowo opisujące miejsce, w którym się kończą plecy, było początkowo eufemizmem i znaczyło tyle co „dziupla”.
    Ubikacja – początkowo oznaczało każde pomieszczenie w domu. Teraz już nie.

    Są takie sprawy, które chętnie się zwala na sąsiada. Tak jest ze wstydliwymi chorobami.
    Choroba, zwana w Polsce „nową” pojawiła się ponoć po powrocie Kolumba z Ameryki.
    Nazywano ją eufemistycznie od poematu filozoficznego pewnego włoskiego lekarza, Fracastoro, pod tytułem: „Syphilis seu morbi gallici libri tres”, który to poemat opisuje zemstę bogów na niejakim Syphilusie. Słowo szybko się zdegradowało i nikt dziś o poemacie nie pamięta. We Francji nazwano tę chorobę „Neapolitańską”, we Włoszech „hiszpańską” albo „francuską”. W Polsce – „francuską” – a w Rosji „polską”. Co by wskazywało że bywały w Europie niekoniecznie dobre zjawiska zmierzające z zachodu na wschód. Nihil novi sub sole.

    Z innej beczki: ciekawa jest historia francuskiego słowa „travail” (praca), które wywodzi się od narzędzia tortur, zwanego po łacinie „trepalium”. Źródłosłów włoskiego „lavoro” to „labor, -oris” – orka. Z kolei rosyjskie „rabota” to zajęcie dla raba – czyli niewolnika.

    Świadczy to tylko o tym, że pod żadną szerokością geograficzną nikt się nie lubił przemęczać.

    I zsiadam z konika, bo już wyszła rozprawka.
    🙂

Skomentuj Małgorzata Wanke-Jakubowska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *