Wiadomość o poważnej wadzie genetycznej mającego się narodzić dziecka była dla nich jak grom z jasnego nieba. Zawsze chcieli mieć dużą rodzinę. Ustabilizowani życiowo i zawodowo – duże, ładne mieszkanie, odpowiedni status materialny, troje udanych dzieci i marzenie o czwartym. Niedowierzanie, diagnoza brzmi jak wyrok, jest cień nadziei, ale kolejne badanie jest tylko potwierdzeniem poprzedniego – to Zespół Pataua. Szansa na donoszenie ciąży niewielka, a w przypadku urodzenia żywego dziecka nadzieja na przeżycie dłużej niż kilka tygodni, bardzo nikła.
Znam dobrze tę rodzinę, to historia prawdziwa. Zabicie dziecka w ogóle nie wchodziło w rachubę, nie bili się z myślami, co robić, ale na donoszenie tej trudnej ciąży chcieli się przygotować. Otoczeni akceptacją całej rodziny – rodziców, teściów, rodzeństwa, oddali się pod opiekę psychologów z Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci, które prowadzi poradnię perinatalną, oferując wieloaspektowe wsparcie. Dzięki niemu łatwiej zaakceptować nieuleczalną chorobę nienarodzonego dziecka, pożegnać się z nim jeszcze w okresie prenatalnym, albo tuż po porodzie.
Przygotowane do tej trudnej sytuacji zostały też starsze dzieci, 13-letni chłopiec, 11,5-letnia dziewczynka i najmłodszy, czterolatek.
Ciąża została donoszona. Piotruś, bo takie imię nadano temu dziecku, urodził się w terminie, 5 czerwca. Rodzice poznali go, przytuli, ochrzcili. Ale przede wszystkim obdarzyli tym, co każdego dziecka najważniejsze – miłością. Do szpitala przyszli dziadkowie, rodzeństwo, ciocie, wujkowie. Brali na ręce i zrobili zdjęcia. Widziałam fotografię Piotrusia – w czapeczce na główce i ze smoczkiem w buzi. Wyglądał jakby był zupełnie zdrowy. Był śliczny. Spał. Zmarł tego samego dnia otoczony miłością i czułością najbliższych.
Żegnała go liczna rodzina. Wszyscy będą pamiętali maleńkiego Piotrusia, któremu pozwolono się urodzić i godnie odejść. Jego krótkie życie miało sens.
Małgorzata Wanke-Jakubowska
Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.
Doprawdy tak trudno o słowa, kiedy tragedia przygniata, a rodzice zostają poddani tak ciężkiej próbie. Tym większy szacunek dla nich, że mimo diagnozy pozwolili Piotrusiowi ujrzeć świat. Nic nie mogło złagodzić z pewnością udręczonej duszy rodziców. Nie zamknęli się , nie pogrążyli w rozpaczy na wieczność, ale stawili czoła temu najokrutniejszemu wyzwaniu wiedząc jaki urodzi się Piotruś. Ten inkubator „nowego życia” pozostanie z pewnością na długo ogromną traumą. Dla rodziców był on tak mały, ale jakże „doskonały”. Największą tragedią dla matki jest świadomość, że nosi w sobie przez tygodnie i miesiące tę małą istotkę, planuje dla niego przyszłość aż w końcu tak szybko przychodzi się z nim rozstać. Nie sądzę żeby matka nie była rozdarta między pragnieniem uwierzenia, że śmierć tego dziecka miała jakikolwiek sens, a jednak dała radę. Tak ważne, że rodzice i najbliżsi upamiętnili to małe i krótkie istnienie Piotrusia mimo iż oczekiwali i wyglądali z pewnością radości i szczęścia, a pozostał im smutek i łzy.Bardzo dziękuję autorce za tę naprawdę wzruszającą historię może będzie ona przykładem dla innych kobiet, że dotknie troszkę ich wyobraźni i sumienia, bo tam gdzie jest miłość i zdrowe relacje można ujrzeć inną twarz człowieczeństwa.
Dramat. Wyjątkowo przykra historia. Takie i podobne zdarzenia powodują, że tracimy wiarę i zaczynamy wątpić w jej sens. Rodzimy się, by umrzeć, ale dlaczego tak szybko?
Panie Vektorze. To prawda, że zrozumienie sensu śmierci dziecka jest niemożliwe. Musimy my wierzący ufać w to, że Bóg nieskończonej miłości jest blisko nas, kiedy cierpimy. Kiedy po latach powróci nasze poczucie równowagi zrozumiemy zapewne lepiej zamysły Boga.
Piękna historia i oby każdy miał szczęście do takiego wsparcia, jakie mieli rodzice Piotrusia. Ja takiego nie miałam… U mojego dziecka stwierdzono zespół Edwardsa, wielonarządowe wady… Serduszko zatrzymało się w 19 tygodniu ciąży, nie musiałam podejmować decyzji o przerwaniu ciąży – całe szczęście! Rodziłam martwe dziecko w gabinecie zabiegowym, nocą, w towarzystwie obojętnych położnych. Nie miałam wsparcia psychologa, nie było wtedy hospicjum perinatalnego, lekarze ze mną nie rozmawiali. Nie miałam nawet siły pochować Mojego Dziecka. Następnego dnia dostałam wypis i przez następne tygodnie wyłam z rozpaczy w ciemnym pokoju. Po powrocie ze szpitala miałam piersi pełne mleka i nie miałam kogo nakarmić. Do dziś płaczę kiedy to wspominam. Wspierał mnie mój mąż. Poza tym nikt. Żadnej pomocy instytucjonalnej. Nie jestem za zaostrzeniem ustawy. Uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść. Nie nazywajmy ich zabójczyniami dopóki sami nie staniemy w obliczu takiej tragedii. Wiem co mówię. Wcześniej też byłam za absolutnym zakazem aborcji. Mój punkt widzenia zmienił się dopiero kiedy sama przeżyłam to, o czym wielu mówi, nie biorąc pod uwagę tego, co przeżywa kobieta w takiej sytuacji. Leżałam długo na patologii ciąży z kobietami, które rodziły dzieci z wadami genetycznymi. Nikt, kto ich nie widział tuż po tym, jak urodziły dzieci umierające zaraz po przyjściu na świat, nie jest w stanie wyobrazić sobie tego, co przeżywają i co przeżywały każdego dnia, nosząc umierające dziecko w swoim łonie. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie strachu o to, że ich ciężko chore dziecko może cierpieć. Myślą o tym każdego dnia przez wszystkie miesiące ciąży. Spotykają ludzi, którzy nie wiedząc w jakiej sytuacji, głaszczą je po brzuchu i pytają, czy kupiły już wyprawkę. A one wiedzą, że jedyna wyprawka jaką kupią, to trumienka dla dziecka. Uwierzcie mi, że to koszmar, którego nie potraficie sobie wyobrazić dopóki nie znajdziecie się w obliczu takiego dramatu. Spotykałam też kobiety, które decydowały się na przerwanie ciąży, bo chciały skrócić swoje cierpienie i cierpienie swojego dziecka. Rozumiem je i nie nazywam ich zabójczyniami, bo wiem co przeżywały. Chciały jak najszybciej znów zajść w ciążę i dać sobie szansę znów zostać matkami. Głaskanie brzucha, w którym żyje dziecko skazane na śmierć, nie jest radością, jaką przeżywają matki zdrowych dzieci. Jest bólem podszytym obawą o to, żeby się za bardzo z tym dzieckiem nie oswoić. Nie wiecie jak to boli… Nie potępiajcie proszę kobiet, które nie wytrzymują i nie widzą innego rozwiązania. Robią to żeby przeżyć, żeby nie zwariować, żeby szybciej stanąć na nogach i wyjść z ciemnego pokoju. Nie każda z nich ma wsparcie psychologów, hospicjów, księży i rodziny. Często są same. Ze mną był tylko mąż, który sam cierpiał bo przecież one też stracił dziecko i tez potrzebował pomocy. Nikt nie wyciągnął do nas ręki. Dwa lata później urodziłam zdrowego syna, później drugiego. Są moim największym szczęściem i dopiero ich pojawienie się na świecie pomogło mi wrócić do równowagi psychicznej. Moje pierwsze dziecko odeszło w 19 tygodniu ciąży. Urodziłam martwego chłopca. Formalnie było to poronienie. Nikt wtedy nie nazywał mnie MATKĄ. Byłam tylko pacjentką po poronieniu…
Tego komentarza nie mogę zostawić bez reakcji. Rozumiem Pani ból i cierpienie, Pani Ewo. Sama tego nie doświadczyłam, ale przeżyła to mama Piotrusia, o której piszę. Ciąża, zakończona śmiercią synka była piątą z kolei. Z trzecią było tak ja u Pani. Dobrze wiem, że to dramat. Ale, gdy usłyszała tę straszną diagnozę, chciała urodzić i poznać Piotrusia. Bo to przecież maleńki człowiek, który zasługuje na miłość, ale też pamięć. Szansa na donoszenie ciąży była bardzo mała, ale udało się. Miała wsparcie ze strony rodziny i fachowe prowadzenie Poradni Preinatalnej Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci. To wielkie dzieło, które prowadzi ta placówka. Chylę czoła przed całym zespołem, który z takim zaangażowaniem całkowicie bezpłatnie otacza opieką całe rodziny, w których jest chore dziecko http://www.hospicjum.wroc.pl/. Upowszechnienie takich placówek, zwiększenie dotacji dla nich to właściwy kierunek.
„Do szpitala przyszli dziadkowie, rodzeństwo, ciocie, wujkowie. Brali na ręce i robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Widziałam fotografię Piotrusia – w czapeczce na główce i ze smoczkiem w buzi. Wyglądał jakby był zupełnie zdrowy. Spał. Zmarł tego samego dnia otoczony miłością i czułością najbliższych. ”
A pani Ewa nie zaprosiła rodziny do robienia fotografii.
” Rozumiem Pani ból i cierpienie, Pani Ewo. Sama tego nie doświadczyłam”
Nie umiem znaleźć właściwego słowa.
Kobiety potrafią.
Selfie z umierającym? Nie odważyłbym się na taką formę okazania miłości.
Nie odważyłbym się też twierdzić, że rozumiem czyjś ból i cierpienie. Chyba że to tylko kurtuazyjne słowa. Mogę sobie coś-tam-coś-tam imaginować, ale jestem kim innym niż ta osoba, inaczej przeżywającym świat. Nawet w banalnych sytuacjach trudno zrozumieć drugiego człowieka, a co dopiero wobec takiej tragedii…
Teraz ludzie muszą wszystko fotografować. Zamiast całym sobą wchłaniać dobre i złe chwile, skupiają się na tym, żeby ładnie wyjść na zdjęciu i nie zrobić głupiej miny.
Przywiązanie do pamiątek odciąga nas od życia. Tu i teraz.
” Uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść. Nie nazywajmy ich zabójczyniami dopóki sami nie staniemy w obliczu takiej tragedii.”
I to jest chyba clou całej dyskusji.
Jakie prawo mają inni lub panowie w sukienkach, żeby rozstrzygać za kobiety? Każda musi się z tym uporać sama i tylko pomoc psychologiczna mogłaby ją wspomóc.
Zamiast proponuje się prokuratora lub straszy piekłem.
W imię miłości bliźniego…
Szanowny Panie @TesTeq zgadzam się z autorką, że to fotografia ukochanego dziecka a nie selfie, które gra na sztuczności zmieniając np. wyraz twarzy, uśmiech, przymrużone oko czy buzia w ciup. Tutaj coś podobnego nie miało miejsca. To nie było selfie na użytek publiczny nieobchodzący nikogo fałszywy obraz siebie. Oszukujemy się co do sensu zachowań, niby dostrzegamy je i rozumiemy w konkrecie, ale nie w prawdzie.
Kiedy pierwsze badania wykazały u mojej córki możliwość wystąpienia zespołu Downa, nie zrobiłam kolejnych. Nie chciałam wiedzieć. Tę informację pracownica kliniki przekazała mi SMSem. Od lekarza wysłuchałam o możliwościach postępowania „w razie, gdyby…”. Zmieniłam lekarza. Nieodpowiedzialność? Niedojrzałość? Nie wiem. Usunięcie ciąży nie wchodziło z grę. Teoretycznie. Bałam się – także tego, że sama jednak będę pragnąć śmierci chorego dziecka. Niepokój był lepszy, codzienność spychała go na dalszy plan. Nikt nie wiedział.
Mała urodziła się zdrowa.
Pierwszym osobom – moim rodzicom – powiedziałam o tamtej wstępnej diagnozie dopiero po kilku latach.
Staram się wspierać znajomych, którzy mają ciężko chore czy upośledzone dzieci. Pamiętam jednego z przyjaciół, który po udanej operacji swojej nowo narodzonej, upośledzonej córki powiedział: w Holandii by jej nie ratowali.
Zdarzyło mi się uczestniczyć w pogrzebie kilkudniowego dziecka koleżanki. Ona była odważniejsza niż ja. Dzielna. Wiedziała wcześniej o ciężkim upośledzeniu dziecka, które miało się narodzić. Żegnali je rodzice, rodzeństwo, niewielu krewnych. Kilkoro znajomych, którzy przyjaciółmi okazali się dopiero na tym pogrzebie, gdzie nie pojawili się najwierniejsi towarzysze imprez i sukcesów. Pamiętam, jak obie płakałyśmy, obejmując się na mrozie.
Życie – nasze i cudze – nie jest naszą zasługą, prawem, projektem. Jest niezasłużonym cudem.
Poruszająca historia Piotrusia, któremu dane było się urodzić, zaznać na chwilę miłości najbliższych, otrzymać chrzest i godnie odejść, nie jako bezimienny… Ten tekst pokazuje z czego odarte jest dziecko, gdy matka (rodzice) podejmie inną decyzję. Z istoty człowieczeństwa. Tekst dopełnia komentarz pani K., który pokazuje jednocześnie, jak bardzo potrzebna jest pomoc, w przypadku stwierdzenia choroby mającego się narodzić dziecka. Pomoc zamiast sugestii, co można zrobić, na co zezwala prawo. To prawo trzeba zmienić jak najszybciej. Pamiętajmy, że obecnie dwoje dzieci dziennie, codziennie ginie w wyniku aborcji (najczęściej późnej). Wśród nich są i takie jak Piotruś, i takie jak córeczka pani K. Giną bardzo cierpiąc.
Wierzę, że nowa ustawa nie będzie przewidywała karania kobiet. One potrzebują wsparcia psychologicznego, a nie kary. Wierzę, że wraz z nową ustawą znajdą się środki na powstanie sieci poradni preinatalnych, a także zwiększona zostanie pomoc dla rodzin wychowujących niepełnosprawne lub chore dzieci.
Bo, jak napisała pani K., życie – nasze i cudze – nie jest naszą zasługą, prawem, projektem. Jest niezasłużonym cudem.
Komentarz mojej siostry uzupełniony poruszającym wyznaniem p. K. wystarcza za podsumowanie. Wszystkim, także tym, którzy wyrażają skrajnie odmienne opinie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i udział w dyskusji. Bo czymże byłaby debata, gdyby nie ścieranie się różnych opinii i punktów widzenia. A tu dotykamy spraw niezwykle trudnych. Chciałabym, aby opisana przeze mnie historia poruszyła serca i sumienia, także ustawodawców. Bo nie wystarczy zakazać, trzeba też realnie pomóc. Opisana przeze mnie rodzina miała dostęp do poradni preinatalnej, a jest w Polsce zaledwie kilka, a i one bazują w dużej mierze na zbiórkach społecznych. Najwyższy czas upowszechnić i dofinansować takie placówki. Raz jeszcze chylę nisko czoła przez całym zespołem Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci i z tego miejsca pozdrawiam dr. Krzysztofa Szmyda i Beatę Hernik-Janiszewską, których miałam okazję poznać.
Zadziwia opinia komentujących, że przyszła rodzina, by pożegnać dziecko i zrobiła sobie zdjęcie z Piotrusiem. Przecież to nic innego jak pamiątka, która pozostała po zmarłym dziecku. Są osoby, które cenią sobie bardzo te pamiątki i trudno się dziwić takiemu zachowaniu. Mam znajomą, która uważa, że nie ma wspomnień po dziecku, nie ma wspólnie spędzonych chwil, dlatego sądzi, że dobrze się stało, że ma zdjęcie, że mogła dotknąć i przytulić własne dziecko.
Nie wracała do domu po to, by dotykać wszystkiego: przygotowanego łóżeczka, kocyków i ubranek, ona miała synka w swoich objęciach.
Mój komentarz nie będzie skierowany przeciwko nikomu, bo – jeśli chodzi o aborcję – to wszyscy, których ona w jakikolwiek sposób dotknęła (niestety poza tymi, którzy jej nie przeżyli, czyli samymi dziećmi) są na tyle poranieni, że potrzeba im przede wszystkim czułej opieki, pomocy i troski.
To będzie komentarz o tych, którzy przeżyli i o tych, dzięki którym przeżyli. Żadnych teorii. Same fakty. Dwie historie, które dane mi było poznać.
Najpierw o mojej najmłodszej siostrze. Według dzisiejszych definicji pochodzę z rodziny wielodzietnej, choć ani ja, ani moje rodzeństwo nigdy tak o sobie nie myśleliśmy. Posiadanie trójki rodzeństwa było i jest dla nas czymś nie tylko absolutnie normalnym, ale i wspaniałym. To super mieć braci i siostry! Niestety, wielu obcych ludzi, w tym lekarzy, nie podzielało takiej opinii i nasi Rodzice, a przede wszystkim nasza Mama, przy kolejnych ciążach musiała swoje wysłuchiwać. Kiedy nosiła w sobie naszą najmłodszą siostrę pojawiły się nie tylko komentarze, ale i nachalne propozycje. Mama była wtedy poważnie chora: miała owrzodzenie żołądka i dwunastnicy, była na drastycznej diecie (do dziś pamiętam jej „zupy” z wrzątku z rozpuszczoną w nim odrobiną masła i sok z ziemniaków, który musiała pić, bo przecież nie było żadnych alugastrinów!) a ponadto problemy ginekologiczne i anemię. Przy pierwszym badaniu lekarz, bez zbędnych wstępów, powiedział, że ponieważ Mama ma już troje dzieci , więc nie ma się nad czym zastanawia, bo dziecko i tak umrze, więc nie ma sensu tego przedłużać, tym bardziej, że rodzenie martwego dziecka to jest dopiero ból, więc żeby go sobie zaoszczędzić trzeba zrobić aborcję(!?!) Gdy nasza Mama wyraźnie powiedziała, że nigdy nie zabije swojego dziecka, lekarz posunął się do groźby: „Jeszcze do nas wrócisz (tak mówił do 38-letniej kobiety) i będziesz prosić, ale wtedy zobaczysz, jak ordynator będzie wściekły”. „A później” – napisała mi wczoraj nasza najmłodsza, dziś 45-letnia, siostra – ” to już wiesz: urodziłam się ja 🙂 Całkiem zdrowa, najcięższa z nas wszystkich (3900!). A co najważniejsze, zaraz po urodzeniu mnie, Mamusi ustąpiły te wszystkie dolegliwości. Po wielu latach zaczęła normalnie i wszystko jeść, skończyły się problemy ginekologiczne, a morfologię ma super do dziś. Dzięki Mamusi żyję ja i troje moich dzieci”.
Druga historia jest o kardynale Eduardo Pironio, który jest mi bliski, bo w 1991 roku w Rzymie, wyświęcił mnie na diakona. Kardynał ten pochodził z wielodzietnej rodziny ubogich włoskich emigrantów, a historię jego urodzin przytoczył, w czasie homilii na jego pogrzebie, sam Jan Paweł II. Dziadkowie kardynała Pironio wyemigrowali za chlebem aż do Argentyny. Gdy jego Mama, po raz drugi zaszła w ciążę była już mężatką od ponad roku, choć miała wówczas niespełna 19-lat. Na początku tej drugiej ciąży poważnie zachorowała i lekarze powiedzieli wyraźnie, że musi przeprowadzić aborcję, bo inaczej sama umrze. I jeszcze, żeby nigdy nawet nie myślała o dzieciach, bo w jej wypadku to się skończy śmiercią. Po takiej przemowie lekarzy, dwoje młodych małżonków zostało samych z jednym dzieckiem już urodzonym, z drugim w drodze, i z całą masą lęków, obaw i niepewności w sercu. Nie wiedząc co zrobić, udali się po poradę do miejscowego biskupa, który szczerze powiedział im, że na medycynie się nie zna, ale wie, że istnieje coś takiego jak Boża Opatrzność i że Panu Bogu zawsze można i trzeba zaufać. Państwo Pironio tak właśnie zrobili, po czym Pani Pironio urodziła całkowicie zdrowe swoje drugie dziecko, a po nim jeszcze….. 20 (tak, dwadzieścioro!!!) innych! Ostatnim z nich, najmłodszym, czyli dwudziestym drugim z kolei, był Eduardo, późniejszy kardynał 🙂
To jeszcze nie koniec. Eduardo Pironio został biskupem w tej samej diecezji, gdzie mieszkali jego rodzice (La Plata), czyli następcą owego biskupa, do którego po radę, w krytycznym momencie, udali się jego rodzice. Na święceniach biskupich, ze wzruszeniem zawieszał na szyi ten sam krzyż pektoralny, który nosił biskup, dzięki radzie którego żył on i całe jego liczne rodzeństwo.
I na koniec jeszcze jeden szczegół. Kardynał Pironio to twórca formuły Światowych Dni Młodzieży. Oczywiście idea pochodzi od Jana Pawła II i zawsze „Cezar pontem fecit”, ale to właśnie kardynał, jako szef Papieskiej Rady do spraw Świeckich, nadał ŚDM do dziś trwający kształt. Wszystko to, co ze wzruszeniem widzieliśmy, przeżywaliśmy i świętowaliśmy w lipcu w Krakowie i w całej Polsce, było możliwe dlatego, że wiele lat temu, w argentyńskim mieście La Plata, dwoje młodych małżonków, po rozmowie ze swoim biskupem, postanowiło zaufać Opatrzności Bożej.
Bardzo przepraszam za błąd w cytowanym łacińskim powiedzeniu.
Mógłbym się tłumaczyć nocną porą i zmęczeniem, ale to nie byłoby poważne.
Taki błąd nie powinien się po prostu zdarzyć i już. Przepraszam.
A poprawna pisownia tego dictum jest następująca: „Caesar pontem fecit” czyli „Cesarz most zbudował” 🙂
Wychowywałem się jako jedynak, jednak miałem kiedyś młodszego brata. Żył na tym świecie kilka godzin – konflikt serologiczny. Dziś pewnie dało by się go uratować. Pozostał jednak na zawsze zmarłym członkiem naszej rodziny. Ma gróbek z napisem: „Powiększył grono aniołków”. Obok jest kilkadziesiąt podobnych grobów.
Dyskutujecie Państwo o bardzo dramatycznych sprawach: poronienie, urodzenie martwego lub niezdolnego do życia dziecka to tragedie, które zawsze dotykały w szczególnym stopniu kobiety. W naszych czasach dochodzi jeszcze jeden czynnik – badania prenatalne, które często pozwalają uratować zagrożone dziecko, ale czasem powodują wielki wielomiesięczny stres i dylematy moralne. Bardzo wtedy potrzebne jest nie tylko współczucie ale i wsparcie i fachowa pomoc psychologiczna
Po raz kolejny przetacza się przez nasz kraj dyskusja o tzw. aborcji. Piszę: tak zwanej aborcji bo moim zdaniem termin aborcja to moim zdaniem wyjątkowo oszukańczy, zakłamujący istotę sprawy eufemizm. Ma neutralny wydźwięk i dla ludzi nie obytych z terminologią medyczną brzmi podobnie jak amputacja czy resekcja – ot taki „zabieg”. Zwolennicy takiego postrzegania tematu robią wszystko by nie przebiło się do świadomości ludzi, że aborcja zawsze oznacza zabicie rozwijającej się wewnątrz organizmu matki odrębnej istoty ludzkiej – jej dziecka. Z braku argumentów posługują się krzykiem, szyderstwem, wyłączaniem mikrofonów, demagogicznymi hasłami o „zlepku komórek” „prawie do decydowania o własnym brzuchu”. To, kiedy zaczyna się ludzkie życie nie jest kwestią religii ani światopoglądu, ale uczciwego, konsekwentnego wyciągania logicznych wniosków z nauki. Od co najmniej kilkudziesięciu lat wiadomo jak wygląda rozwój embrionalny człowieka i mechanizmy dziedziczenia cech. W momencie połączenia się komórek rozrodczych matki i ojca powstaje plan większości fizycznych i części psychicznych cech człowieka i ten plan od razu jest wcielany w życie Nie da się wyznaczyc bardziej jednoznacznej cezury kiedy rozpoczyna się ludzki byt biologiczny – połączenie i rekombinacja materiału genetycznego to jedyna znacząca i przebiegająca w krótkim czasie przemiana jakościowa. Dalszy rozwój ma charakter liniowy, wszystkie następne przemiany polegają na stopniowym namnażaniu i przeobrażaniu komórek. Myślę – i chyba badania socjologiczne też to potwierdzają – że, dzieki powtarzającym dyskusjom, informacjom, zdjęciom zmienia się świadomość ludzi. Potwierdza to choćby powyższa dyskusja – wszyscy Państwo piszecie o DZIECKU rozwijającym się w łonie matki i o dramatach związanych czasem z jego przyjściem na świat. Jest to temat naprawdę trudny. Zrozumiały jest szok i rozpacz wobec perspektywy urodzenia śmiertelnie czy choćby ciężko chorego dziecka. Zrozumiała jest a nawet wydaje się sensowna pokusa by taki scenariusz przerwać. Zgadzam się z panią Ewą, że nie można w takiej sytuacji potępiać kobiet, które to uczyniły. W jej wywodzie jest jednak nieprawdziwe stwierdzenie :”uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść”. Aborcja to nie jest „ pozwoleniem na odejście „ ale brutalnym unicestwieniem.
Poza tym czarne scenariusze nie zawsze się spełniają – pomyłki w diagnostyce prenatalnej są wciąż częste.
Uważam, że jest na pewno jedna sytuacja, która uzasadnia przerwanie ciąży – wtedy gdy ciąża rzeczywiście zagraża życiu kobiety. Każdy ma prawo do obrony swojego życia.
Bardzo poruszające te historie. Na szczęście nikt nie chce (i, miejmy nadzieję, nigdy nie będzie chciał) NAKAZYWAĆ w takich wypadkach matce usunięcia ciąży. Nikt nie chce pozbawiać matki szansy donoszenia ciąży i urodzenia dziecka nawet w absolutnie beznadziejnych przypadkach.
Wielka szkoda natomiast, że są ludzie, którzy chcą NAKAZAĆ matkom donoszenie ciąży w takich wypadkach. Matka Piotrusia mogła mieć inne poglądy. Mogła stwierdzić, że donoszenie ciąży przysporzy więcej cierpień jej i jej bliskim niż jej przerwanie. Pozbawienie jej możliwości wyboru – tego czy innego – jest równie nieludzkie.
Prosty chłop jestem, skoro na protestach byli mężczyźni, to znaczy że zwolennicy aborcji zakładają, że mamy takie samo prawo do wypowiedzi w tej kwestii. Zatem.
Wczorajsi protestujący mieli na ustach tylko jedno „WOLNOŚĆ WYBORU”. Wolność, to możliwość niezaburzonego wyboru swojego postępowania, ale także poniesienia konsekwencji swojego wyboru. No i oczywiście wolność moja kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiego człowieka. To wiedzą nawet feministki, skoro wołają „ręce precz od mojego brzucha”.
Skoro tak, zapnijmy do wozu logikę: czy w ramach tak pojętej wolności, możemy kogoś zabić? Raczej nie. Zatem nie da się usprawiedliwić żadnym powodem aborcji dzieci niepełnosprawnych. Znaczy da się, ale nie ma on nic wspólnego z wolnością. Ten powód to wygoda. Jakby brutalnie to brzmiało, taka jest prawda. O to walczą feministki. O możliwość nieskrępowanego seksu, żeby przypadkiem jakaś pęknięta prezerwatywa i niechciane dziecko nie „zmarnowało” im życia. Szkoda mi tylko tej większości, która dała się im tak pięknie zmanipulować . Bo z każdej dyskusji w jakiej wziąłem udział, wnioski mam trzy: zero czytania ustawy, zero zrozumienia co ktoś inny mówi, zero logiki. Za to dużo chamstwa, i wciskania wszędzie „czarnych, ciemnogrodu i fanatyzmu”, co zresztą nieźle pokazuje poziom fanatyzmu zarzucających takie teksty.
Jak się idzie z kimś do łóżka, to trzeba sobie zdać sprawę, że może się z tego urodzić człowiek. I może on być niekoniecznie zdrowy. Tylko że jego choroba nie jest powodem do zabicia go. jak powszechnie wiadomo, nie zabijamy żyjących chorych, tylko mamy szpitale, żeby ich leczyć. Czym taki malec się różni od żyjących? Ze nie ma rąk? Nick Vujcic też nie ma, a nie znam osoby, która nie chciała by mieć życia „takiej jakości” jak on. (a widzieliście jaką ma żonę 😉 ) Że nie ma świadomości? A skąd to wiemy? Nauka na ten temat milczy, albo coś tam przebąkuje o braku połączeń nerwowych. Ta sama nauka, która zakładała przez kilka tysięcy lat, że słońce lata wokół ziemi. Niedorozwój nauki nie jest raczej spowodowany przez to dziecko. Więc chyba nie należy go za to zabijać.
Z zarodka w brzuchu Mamy nie wyrośnie słoń ani wiewiórka. Mało tego, od początku wiadomo, jakie ten człowiek będzie miał oczy, włosy, ile urośnie. Człowiek. A skoro człowiek, to ma takie same prawo jak jego Matka do tego żeby się urodzić. A rolą każdego państwa i wszystkich ludzi w nim żyjących, jest zapewnić temu człowiekowi najlepsza opiekę. To jest nasz obowiązek, bo nie jesteśmy bezrozumnymi gabkami.
Nie, ten powód, to czasami nie wygoda, bo trudno sobie wyobrazić, ze aborcja może mieć coś wspólnego z wygodą, na to mógł wpaść tylko facet :/ Obejrzyj sobie jakies filmy na ten temat, to moze mimo braku macicy bedziesz w stanie cokolwiek pojąć.
Ten powód to czasami zdrowie i życie matki, czasami coś innego, ale ustawodawca wszystkich przypadków nie rozkmini jedną durną ustawą zabraniającą wszystkim i w każdym przypadku.
Jaka wygoda kiedy matka kilkorga dzieci decyduje się na aborcje dziecka, bo porodu moze nie przeżyć ze względu na stan zdrowia? Nawet nie próbuję sobie wyobrazić jak moze sie wtedy czuć, ale oczywiście ty wiesz najlepiej, że taka kobieta robi to z wygody. BRAWO WSZECHWIEDZĄCY! Obys kiedyś doswiadczył tego co niby „wiesz”, tak boleśnie, zebyś nie tylko wiedział, ale i poczuł… ale niestety to ci nie grozi i stąd ta lekkomyślność w wygłaszaniu tego typu poglądów.
Naprawdę piękna, choć nieco ckliwa historia, ale fajnie, że takie tez są. To ja opowiem inną: odwiedzałam w jednym ze szpitali dziecięcych mojego siostrzeńca, który spędził tam kiedyś sporo czasu. Oddział neurologiczny, chore dzieci i ich rodzice, rodziny. A wśród nich dziewczynka, lat około 12. Stałe miejsce zamieszkania dom opieki, nie chodziła, nie mówiła, z tego co pamiętam chyba była w znacznym stopniu niewidoma, w pieluchach. Raz na czas pojawiał się ktoś z instytucji, w której na stałe mieszkała, żeby dostarczyć pieluchy, bo takie były (może i nadal są) zasady, że szpital pieluch nie funduje, przynoszą je rodzice/opiekunowie prawni. Z domu opieki przynoszono te pieluchy w przepisowej ilości, nie mniej i nie więcej. Niezależnie od jej potrzeb, zależnie od przepisów, więc nietrudno się domyślić, ze nie zawsze było sucho i czysto. Dziewczynka była w łóżku obłożona poduszkami i zabezpieczającymi gąbkami, czasami delikatnie wiązano jej ręce paskami. Nie, nie bezdusznie, naprawdę dość delikatnie, na ile się dało, po to, żeby przestała się tłuc, bić sama siebie, uderzać głową w twardsze krawędzie. Kiedy nie spała krzyczała, a właściwie wyła, wiec podejrzewam, ze uspokajające czy nasenne tabletki podawano jej częściej niż nakazywałoby minimum. Rodzice koczujący w śpiworach, przy łóżkach swoich dzieci byli naprawdę współczujący, często sami wiele przeszli, ale jak jesteś w takim szpitalu miesiąc, dwa, i dzień w dzień twoje chore dziecko nie może zasnąć, bo z łóżka obok wydobywa się huk i wycie, to twoja cierpliwość też ma swoje granice. Kiedy dziewczyna wróciła – jak się potem okazało – na chwilę tylko – do domu opieki wszyscy odetchnęli.
To oczywiste, że nie chciałabym, żeby moje dziecko spotkało coś takiego, ale myslę, ze gdybym – nie daj Boże -była postawiona w sytuacji rodzica dziecka chorego, to wzięłabym byka za rogi i zajęła sie nim. Ale do jasnej cholery, nie śmiałabym nikomu powiedzieć, ze ma dziecko w takim stanie urodzić, niekochane i oddać do domu dziecka. Mogłabym opowiedzieć jeszcze parę podobnych historii, bo ponad 3 lata pracowałam w domu opieki, gdzie oprócz staruszków trafiały 30-40letnie dzieci z ciężką niepełnosprawnością. I wiecie co, ani jednego „zwolennika zycia” nie spotkałam przy ich łóżkach, ani jeden nie przyszedł wziąć takie dziecko poza mury i pokazać mu chociażby słońce, liście, śniega nie wiem, czy kiedyś widziały.
Nawet pani, która heroicznie urodziła dzieciątko, które zaraz potem zmarło nie moze powiedzieć, ze ona już wszystko wie. Nie, jedno nieszczęście nie uprawnia do oceniania i decydowania za kogokolwiek.
Jak trzeba być ślepym, żeby nie widzieć ile wokół jest nieszczęścia spowodowanego właśnie decydowaniem za kogoś, za rodziców, którzy nie zawsze są w idealnej sytuacji. Nie masz prawa jeden z drugim mówić komuś, czy ma czy nie ma urodzić dziecko ciężko (podkreślam: ciężko) chore, dopóki sam TY sam obrońco zycia, nie zaproponujesz tejże matce, ze pomożesz jej przy tym dziecku na co dzień, realnie, zmieniając zasrane pieluchy do 50 albo późniejszych urodzin takiego dziecka, ze zajmiesz się nim po śmierci matki, albo póki nie pokochasz, nie weźmiesz i nie adoptujesz takiego dziecka. Nie, nie ze względu na rodziców takiego dziecka, ale ze względu na to, ze czasami skala cierpienia takiego dziecka może przekraczać nasze wyobrażenie, a na pewno wyobrażenie tych, którzy świat widza czarno biało. Ja, będąc takim dzieckiem – wolałabym nie żyć.
Dodam tylko, że nie można realizować uprawnień matki kosztem życia dziecka, które nie ponosi żadnej winy za swoje poczęcie. Dziecko poczęte np. z gwałtu nie traci nic z tytułu swojego człowieczeństwa. Nie można zabijać dziecka poprawiając jakość życia matki. W przypadku zagrożenia życia matki mamy do czynienia z konfliktem „życie przeciwko życiu!”
Doprawdy tak trudno o słowa, kiedy tragedia przygniata, a rodzice zostają poddani tak ciężkiej próbie. Tym większy szacunek dla nich, że mimo diagnozy pozwolili Piotrusiowi ujrzeć świat. Nic nie mogło złagodzić z pewnością udręczonej duszy rodziców. Nie zamknęli się , nie pogrążyli w rozpaczy na wieczność, ale stawili czoła temu najokrutniejszemu wyzwaniu wiedząc jaki urodzi się Piotruś. Ten inkubator „nowego życia” pozostanie z pewnością na długo ogromną traumą. Dla rodziców był on tak mały, ale jakże „doskonały”. Największą tragedią dla matki jest świadomość, że nosi w sobie przez tygodnie i miesiące tę małą istotkę, planuje dla niego przyszłość aż w końcu tak szybko przychodzi się z nim rozstać. Nie sądzę żeby matka nie była rozdarta między pragnieniem uwierzenia, że śmierć tego dziecka miała jakikolwiek sens, a jednak dała radę. Tak ważne, że rodzice i najbliżsi upamiętnili to małe i krótkie istnienie Piotrusia mimo iż oczekiwali i wyglądali z pewnością radości i szczęścia, a pozostał im smutek i łzy.Bardzo dziękuję autorce za tę naprawdę wzruszającą historię może będzie ona przykładem dla innych kobiet, że dotknie troszkę ich wyobraźni i sumienia, bo tam gdzie jest miłość i zdrowe relacje można ujrzeć inną twarz człowieczeństwa.
Dramat. Wyjątkowo przykra historia. Takie i podobne zdarzenia powodują, że tracimy wiarę i zaczynamy wątpić w jej sens. Rodzimy się, by umrzeć, ale dlaczego tak szybko?
Panie Vektorze. To prawda, że zrozumienie sensu śmierci dziecka jest niemożliwe. Musimy my wierzący ufać w to, że Bóg nieskończonej miłości jest blisko nas, kiedy cierpimy. Kiedy po latach powróci nasze poczucie równowagi zrozumiemy zapewne lepiej zamysły Boga.
No tak, bo chyba każde życie ma sens.
Piękna historia i oby każdy miał szczęście do takiego wsparcia, jakie mieli rodzice Piotrusia. Ja takiego nie miałam… U mojego dziecka stwierdzono zespół Edwardsa, wielonarządowe wady… Serduszko zatrzymało się w 19 tygodniu ciąży, nie musiałam podejmować decyzji o przerwaniu ciąży – całe szczęście! Rodziłam martwe dziecko w gabinecie zabiegowym, nocą, w towarzystwie obojętnych położnych. Nie miałam wsparcia psychologa, nie było wtedy hospicjum perinatalnego, lekarze ze mną nie rozmawiali. Nie miałam nawet siły pochować Mojego Dziecka. Następnego dnia dostałam wypis i przez następne tygodnie wyłam z rozpaczy w ciemnym pokoju. Po powrocie ze szpitala miałam piersi pełne mleka i nie miałam kogo nakarmić. Do dziś płaczę kiedy to wspominam. Wspierał mnie mój mąż. Poza tym nikt. Żadnej pomocy instytucjonalnej. Nie jestem za zaostrzeniem ustawy. Uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść. Nie nazywajmy ich zabójczyniami dopóki sami nie staniemy w obliczu takiej tragedii. Wiem co mówię. Wcześniej też byłam za absolutnym zakazem aborcji. Mój punkt widzenia zmienił się dopiero kiedy sama przeżyłam to, o czym wielu mówi, nie biorąc pod uwagę tego, co przeżywa kobieta w takiej sytuacji. Leżałam długo na patologii ciąży z kobietami, które rodziły dzieci z wadami genetycznymi. Nikt, kto ich nie widział tuż po tym, jak urodziły dzieci umierające zaraz po przyjściu na świat, nie jest w stanie wyobrazić sobie tego, co przeżywają i co przeżywały każdego dnia, nosząc umierające dziecko w swoim łonie. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie strachu o to, że ich ciężko chore dziecko może cierpieć. Myślą o tym każdego dnia przez wszystkie miesiące ciąży. Spotykają ludzi, którzy nie wiedząc w jakiej sytuacji, głaszczą je po brzuchu i pytają, czy kupiły już wyprawkę. A one wiedzą, że jedyna wyprawka jaką kupią, to trumienka dla dziecka. Uwierzcie mi, że to koszmar, którego nie potraficie sobie wyobrazić dopóki nie znajdziecie się w obliczu takiego dramatu. Spotykałam też kobiety, które decydowały się na przerwanie ciąży, bo chciały skrócić swoje cierpienie i cierpienie swojego dziecka. Rozumiem je i nie nazywam ich zabójczyniami, bo wiem co przeżywały. Chciały jak najszybciej znów zajść w ciążę i dać sobie szansę znów zostać matkami. Głaskanie brzucha, w którym żyje dziecko skazane na śmierć, nie jest radością, jaką przeżywają matki zdrowych dzieci. Jest bólem podszytym obawą o to, żeby się za bardzo z tym dzieckiem nie oswoić. Nie wiecie jak to boli… Nie potępiajcie proszę kobiet, które nie wytrzymują i nie widzą innego rozwiązania. Robią to żeby przeżyć, żeby nie zwariować, żeby szybciej stanąć na nogach i wyjść z ciemnego pokoju. Nie każda z nich ma wsparcie psychologów, hospicjów, księży i rodziny. Często są same. Ze mną był tylko mąż, który sam cierpiał bo przecież one też stracił dziecko i tez potrzebował pomocy. Nikt nie wyciągnął do nas ręki. Dwa lata później urodziłam zdrowego syna, później drugiego. Są moim największym szczęściem i dopiero ich pojawienie się na świecie pomogło mi wrócić do równowagi psychicznej. Moje pierwsze dziecko odeszło w 19 tygodniu ciąży. Urodziłam martwego chłopca. Formalnie było to poronienie. Nikt wtedy nie nazywał mnie MATKĄ. Byłam tylko pacjentką po poronieniu…
Tego komentarza nie mogę zostawić bez reakcji. Rozumiem Pani ból i cierpienie, Pani Ewo. Sama tego nie doświadczyłam, ale przeżyła to mama Piotrusia, o której piszę. Ciąża, zakończona śmiercią synka była piątą z kolei. Z trzecią było tak ja u Pani. Dobrze wiem, że to dramat. Ale, gdy usłyszała tę straszną diagnozę, chciała urodzić i poznać Piotrusia. Bo to przecież maleńki człowiek, który zasługuje na miłość, ale też pamięć. Szansa na donoszenie ciąży była bardzo mała, ale udało się. Miała wsparcie ze strony rodziny i fachowe prowadzenie Poradni Preinatalnej Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci. To wielkie dzieło, które prowadzi ta placówka. Chylę czoła przed całym zespołem, który z takim zaangażowaniem całkowicie bezpłatnie otacza opieką całe rodziny, w których jest chore dziecko http://www.hospicjum.wroc.pl/. Upowszechnienie takich placówek, zwiększenie dotacji dla nich to właściwy kierunek.
„Do szpitala przyszli dziadkowie, rodzeństwo, ciocie, wujkowie. Brali na ręce i robili sobie pamiątkowe zdjęcia. Widziałam fotografię Piotrusia – w czapeczce na główce i ze smoczkiem w buzi. Wyglądał jakby był zupełnie zdrowy. Spał. Zmarł tego samego dnia otoczony miłością i czułością najbliższych. ”
A pani Ewa nie zaprosiła rodziny do robienia fotografii.
” Rozumiem Pani ból i cierpienie, Pani Ewo. Sama tego nie doświadczyłam”
Nie umiem znaleźć właściwego słowa.
Kobiety potrafią.
Selfie z umierającym? Nie odważyłbym się na taką formę okazania miłości.
Nie odważyłbym się też twierdzić, że rozumiem czyjś ból i cierpienie. Chyba że to tylko kurtuazyjne słowa. Mogę sobie coś-tam-coś-tam imaginować, ale jestem kim innym niż ta osoba, inaczej przeżywającym świat. Nawet w banalnych sytuacjach trudno zrozumieć drugiego człowieka, a co dopiero wobec takiej tragedii…
Nie selfie, tylko pamiątkowe fotografie z kochanym dzieciątkiem. Aby zapamiętać, zdążyć z nim BYĆ, przytulić.
Teraz ludzie muszą wszystko fotografować. Zamiast całym sobą wchłaniać dobre i złe chwile, skupiają się na tym, żeby ładnie wyjść na zdjęciu i nie zrobić głupiej miny.
Przywiązanie do pamiątek odciąga nas od życia. Tu i teraz.
” Uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść. Nie nazywajmy ich zabójczyniami dopóki sami nie staniemy w obliczu takiej tragedii.”
I to jest chyba clou całej dyskusji.
Jakie prawo mają inni lub panowie w sukienkach, żeby rozstrzygać za kobiety? Każda musi się z tym uporać sama i tylko pomoc psychologiczna mogłaby ją wspomóc.
Zamiast proponuje się prokuratora lub straszy piekłem.
W imię miłości bliźniego…
Szanowny Panie @TesTeq zgadzam się z autorką, że to fotografia ukochanego dziecka a nie selfie, które gra na sztuczności zmieniając np. wyraz twarzy, uśmiech, przymrużone oko czy buzia w ciup. Tutaj coś podobnego nie miało miejsca. To nie było selfie na użytek publiczny nieobchodzący nikogo fałszywy obraz siebie. Oszukujemy się co do sensu zachowań, niby dostrzegamy je i rozumiemy w konkrecie, ale nie w prawdzie.
Kiedy pierwsze badania wykazały u mojej córki możliwość wystąpienia zespołu Downa, nie zrobiłam kolejnych. Nie chciałam wiedzieć. Tę informację pracownica kliniki przekazała mi SMSem. Od lekarza wysłuchałam o możliwościach postępowania „w razie, gdyby…”. Zmieniłam lekarza. Nieodpowiedzialność? Niedojrzałość? Nie wiem. Usunięcie ciąży nie wchodziło z grę. Teoretycznie. Bałam się – także tego, że sama jednak będę pragnąć śmierci chorego dziecka. Niepokój był lepszy, codzienność spychała go na dalszy plan. Nikt nie wiedział.
Mała urodziła się zdrowa.
Pierwszym osobom – moim rodzicom – powiedziałam o tamtej wstępnej diagnozie dopiero po kilku latach.
Staram się wspierać znajomych, którzy mają ciężko chore czy upośledzone dzieci. Pamiętam jednego z przyjaciół, który po udanej operacji swojej nowo narodzonej, upośledzonej córki powiedział: w Holandii by jej nie ratowali.
Zdarzyło mi się uczestniczyć w pogrzebie kilkudniowego dziecka koleżanki. Ona była odważniejsza niż ja. Dzielna. Wiedziała wcześniej o ciężkim upośledzeniu dziecka, które miało się narodzić. Żegnali je rodzice, rodzeństwo, niewielu krewnych. Kilkoro znajomych, którzy przyjaciółmi okazali się dopiero na tym pogrzebie, gdzie nie pojawili się najwierniejsi towarzysze imprez i sukcesów. Pamiętam, jak obie płakałyśmy, obejmując się na mrozie.
Życie – nasze i cudze – nie jest naszą zasługą, prawem, projektem. Jest niezasłużonym cudem.
Poruszająca historia Piotrusia, któremu dane było się urodzić, zaznać na chwilę miłości najbliższych, otrzymać chrzest i godnie odejść, nie jako bezimienny… Ten tekst pokazuje z czego odarte jest dziecko, gdy matka (rodzice) podejmie inną decyzję. Z istoty człowieczeństwa. Tekst dopełnia komentarz pani K., który pokazuje jednocześnie, jak bardzo potrzebna jest pomoc, w przypadku stwierdzenia choroby mającego się narodzić dziecka. Pomoc zamiast sugestii, co można zrobić, na co zezwala prawo. To prawo trzeba zmienić jak najszybciej. Pamiętajmy, że obecnie dwoje dzieci dziennie, codziennie ginie w wyniku aborcji (najczęściej późnej). Wśród nich są i takie jak Piotruś, i takie jak córeczka pani K. Giną bardzo cierpiąc.
Wierzę, że nowa ustawa nie będzie przewidywała karania kobiet. One potrzebują wsparcia psychologicznego, a nie kary. Wierzę, że wraz z nową ustawą znajdą się środki na powstanie sieci poradni preinatalnych, a także zwiększona zostanie pomoc dla rodzin wychowujących niepełnosprawne lub chore dzieci.
Bo, jak napisała pani K., życie – nasze i cudze – nie jest naszą zasługą, prawem, projektem. Jest niezasłużonym cudem.
Komentarz mojej siostry uzupełniony poruszającym wyznaniem p. K. wystarcza za podsumowanie. Wszystkim, także tym, którzy wyrażają skrajnie odmienne opinie serdecznie dziękuję za zainteresowanie i udział w dyskusji. Bo czymże byłaby debata, gdyby nie ścieranie się różnych opinii i punktów widzenia. A tu dotykamy spraw niezwykle trudnych. Chciałabym, aby opisana przeze mnie historia poruszyła serca i sumienia, także ustawodawców. Bo nie wystarczy zakazać, trzeba też realnie pomóc. Opisana przeze mnie rodzina miała dostęp do poradni preinatalnej, a jest w Polsce zaledwie kilka, a i one bazują w dużej mierze na zbiórkach społecznych. Najwyższy czas upowszechnić i dofinansować takie placówki. Raz jeszcze chylę nisko czoła przez całym zespołem Wrocławskiego Hospicjum dla Dzieci i z tego miejsca pozdrawiam dr. Krzysztofa Szmyda i Beatę Hernik-Janiszewską, których miałam okazję poznać.
Zadziwia opinia komentujących, że przyszła rodzina, by pożegnać dziecko i zrobiła sobie zdjęcie z Piotrusiem. Przecież to nic innego jak pamiątka, która pozostała po zmarłym dziecku. Są osoby, które cenią sobie bardzo te pamiątki i trudno się dziwić takiemu zachowaniu. Mam znajomą, która uważa, że nie ma wspomnień po dziecku, nie ma wspólnie spędzonych chwil, dlatego sądzi, że dobrze się stało, że ma zdjęcie, że mogła dotknąć i przytulić własne dziecko.
Nie wracała do domu po to, by dotykać wszystkiego: przygotowanego łóżeczka, kocyków i ubranek, ona miała synka w swoich objęciach.
Mój komentarz nie będzie skierowany przeciwko nikomu, bo – jeśli chodzi o aborcję – to wszyscy, których ona w jakikolwiek sposób dotknęła (niestety poza tymi, którzy jej nie przeżyli, czyli samymi dziećmi) są na tyle poranieni, że potrzeba im przede wszystkim czułej opieki, pomocy i troski.
To będzie komentarz o tych, którzy przeżyli i o tych, dzięki którym przeżyli. Żadnych teorii. Same fakty. Dwie historie, które dane mi było poznać.
Najpierw o mojej najmłodszej siostrze. Według dzisiejszych definicji pochodzę z rodziny wielodzietnej, choć ani ja, ani moje rodzeństwo nigdy tak o sobie nie myśleliśmy. Posiadanie trójki rodzeństwa było i jest dla nas czymś nie tylko absolutnie normalnym, ale i wspaniałym. To super mieć braci i siostry! Niestety, wielu obcych ludzi, w tym lekarzy, nie podzielało takiej opinii i nasi Rodzice, a przede wszystkim nasza Mama, przy kolejnych ciążach musiała swoje wysłuchiwać. Kiedy nosiła w sobie naszą najmłodszą siostrę pojawiły się nie tylko komentarze, ale i nachalne propozycje. Mama była wtedy poważnie chora: miała owrzodzenie żołądka i dwunastnicy, była na drastycznej diecie (do dziś pamiętam jej „zupy” z wrzątku z rozpuszczoną w nim odrobiną masła i sok z ziemniaków, który musiała pić, bo przecież nie było żadnych alugastrinów!) a ponadto problemy ginekologiczne i anemię. Przy pierwszym badaniu lekarz, bez zbędnych wstępów, powiedział, że ponieważ Mama ma już troje dzieci , więc nie ma się nad czym zastanawia, bo dziecko i tak umrze, więc nie ma sensu tego przedłużać, tym bardziej, że rodzenie martwego dziecka to jest dopiero ból, więc żeby go sobie zaoszczędzić trzeba zrobić aborcję(!?!) Gdy nasza Mama wyraźnie powiedziała, że nigdy nie zabije swojego dziecka, lekarz posunął się do groźby: „Jeszcze do nas wrócisz (tak mówił do 38-letniej kobiety) i będziesz prosić, ale wtedy zobaczysz, jak ordynator będzie wściekły”. „A później” – napisała mi wczoraj nasza najmłodsza, dziś 45-letnia, siostra – ” to już wiesz: urodziłam się ja 🙂 Całkiem zdrowa, najcięższa z nas wszystkich (3900!). A co najważniejsze, zaraz po urodzeniu mnie, Mamusi ustąpiły te wszystkie dolegliwości. Po wielu latach zaczęła normalnie i wszystko jeść, skończyły się problemy ginekologiczne, a morfologię ma super do dziś. Dzięki Mamusi żyję ja i troje moich dzieci”.
Druga historia jest o kardynale Eduardo Pironio, który jest mi bliski, bo w 1991 roku w Rzymie, wyświęcił mnie na diakona. Kardynał ten pochodził z wielodzietnej rodziny ubogich włoskich emigrantów, a historię jego urodzin przytoczył, w czasie homilii na jego pogrzebie, sam Jan Paweł II. Dziadkowie kardynała Pironio wyemigrowali za chlebem aż do Argentyny. Gdy jego Mama, po raz drugi zaszła w ciążę była już mężatką od ponad roku, choć miała wówczas niespełna 19-lat. Na początku tej drugiej ciąży poważnie zachorowała i lekarze powiedzieli wyraźnie, że musi przeprowadzić aborcję, bo inaczej sama umrze. I jeszcze, żeby nigdy nawet nie myślała o dzieciach, bo w jej wypadku to się skończy śmiercią. Po takiej przemowie lekarzy, dwoje młodych małżonków zostało samych z jednym dzieckiem już urodzonym, z drugim w drodze, i z całą masą lęków, obaw i niepewności w sercu. Nie wiedząc co zrobić, udali się po poradę do miejscowego biskupa, który szczerze powiedział im, że na medycynie się nie zna, ale wie, że istnieje coś takiego jak Boża Opatrzność i że Panu Bogu zawsze można i trzeba zaufać. Państwo Pironio tak właśnie zrobili, po czym Pani Pironio urodziła całkowicie zdrowe swoje drugie dziecko, a po nim jeszcze….. 20 (tak, dwadzieścioro!!!) innych! Ostatnim z nich, najmłodszym, czyli dwudziestym drugim z kolei, był Eduardo, późniejszy kardynał 🙂
To jeszcze nie koniec. Eduardo Pironio został biskupem w tej samej diecezji, gdzie mieszkali jego rodzice (La Plata), czyli następcą owego biskupa, do którego po radę, w krytycznym momencie, udali się jego rodzice. Na święceniach biskupich, ze wzruszeniem zawieszał na szyi ten sam krzyż pektoralny, który nosił biskup, dzięki radzie którego żył on i całe jego liczne rodzeństwo.
I na koniec jeszcze jeden szczegół. Kardynał Pironio to twórca formuły Światowych Dni Młodzieży. Oczywiście idea pochodzi od Jana Pawła II i zawsze „Cezar pontem fecit”, ale to właśnie kardynał, jako szef Papieskiej Rady do spraw Świeckich, nadał ŚDM do dziś trwający kształt. Wszystko to, co ze wzruszeniem widzieliśmy, przeżywaliśmy i świętowaliśmy w lipcu w Krakowie i w całej Polsce, było możliwe dlatego, że wiele lat temu, w argentyńskim mieście La Plata, dwoje młodych małżonków, po rozmowie ze swoim biskupem, postanowiło zaufać Opatrzności Bożej.
Bardzo przepraszam za błąd w cytowanym łacińskim powiedzeniu.
Mógłbym się tłumaczyć nocną porą i zmęczeniem, ale to nie byłoby poważne.
Taki błąd nie powinien się po prostu zdarzyć i już. Przepraszam.
A poprawna pisownia tego dictum jest następująca: „Caesar pontem fecit” czyli „Cesarz most zbudował” 🙂
Wychowywałem się jako jedynak, jednak miałem kiedyś młodszego brata. Żył na tym świecie kilka godzin – konflikt serologiczny. Dziś pewnie dało by się go uratować. Pozostał jednak na zawsze zmarłym członkiem naszej rodziny. Ma gróbek z napisem: „Powiększył grono aniołków”. Obok jest kilkadziesiąt podobnych grobów.
Dyskutujecie Państwo o bardzo dramatycznych sprawach: poronienie, urodzenie martwego lub niezdolnego do życia dziecka to tragedie, które zawsze dotykały w szczególnym stopniu kobiety. W naszych czasach dochodzi jeszcze jeden czynnik – badania prenatalne, które często pozwalają uratować zagrożone dziecko, ale czasem powodują wielki wielomiesięczny stres i dylematy moralne. Bardzo wtedy potrzebne jest nie tylko współczucie ale i wsparcie i fachowa pomoc psychologiczna
Po raz kolejny przetacza się przez nasz kraj dyskusja o tzw. aborcji. Piszę: tak zwanej aborcji bo moim zdaniem termin aborcja to moim zdaniem wyjątkowo oszukańczy, zakłamujący istotę sprawy eufemizm. Ma neutralny wydźwięk i dla ludzi nie obytych z terminologią medyczną brzmi podobnie jak amputacja czy resekcja – ot taki „zabieg”. Zwolennicy takiego postrzegania tematu robią wszystko by nie przebiło się do świadomości ludzi, że aborcja zawsze oznacza zabicie rozwijającej się wewnątrz organizmu matki odrębnej istoty ludzkiej – jej dziecka. Z braku argumentów posługują się krzykiem, szyderstwem, wyłączaniem mikrofonów, demagogicznymi hasłami o „zlepku komórek” „prawie do decydowania o własnym brzuchu”. To, kiedy zaczyna się ludzkie życie nie jest kwestią religii ani światopoglądu, ale uczciwego, konsekwentnego wyciągania logicznych wniosków z nauki. Od co najmniej kilkudziesięciu lat wiadomo jak wygląda rozwój embrionalny człowieka i mechanizmy dziedziczenia cech. W momencie połączenia się komórek rozrodczych matki i ojca powstaje plan większości fizycznych i części psychicznych cech człowieka i ten plan od razu jest wcielany w życie Nie da się wyznaczyc bardziej jednoznacznej cezury kiedy rozpoczyna się ludzki byt biologiczny – połączenie i rekombinacja materiału genetycznego to jedyna znacząca i przebiegająca w krótkim czasie przemiana jakościowa. Dalszy rozwój ma charakter liniowy, wszystkie następne przemiany polegają na stopniowym namnażaniu i przeobrażaniu komórek. Myślę – i chyba badania socjologiczne też to potwierdzają – że, dzieki powtarzającym dyskusjom, informacjom, zdjęciom zmienia się świadomość ludzi. Potwierdza to choćby powyższa dyskusja – wszyscy Państwo piszecie o DZIECKU rozwijającym się w łonie matki i o dramatach związanych czasem z jego przyjściem na świat. Jest to temat naprawdę trudny. Zrozumiały jest szok i rozpacz wobec perspektywy urodzenia śmiertelnie czy choćby ciężko chorego dziecka. Zrozumiała jest a nawet wydaje się sensowna pokusa by taki scenariusz przerwać. Zgadzam się z panią Ewą, że nie można w takiej sytuacji potępiać kobiet, które to uczyniły. W jej wywodzie jest jednak nieprawdziwe stwierdzenie :”uważam, że kobiety powinny mieć wybór i jeśli nie są w stanie udźwignąć świadomości, że noszą śmiertelnie chore dziecko, powinny mieć szansę pozwolić mu odejść”. Aborcja to nie jest „ pozwoleniem na odejście „ ale brutalnym unicestwieniem.
Poza tym czarne scenariusze nie zawsze się spełniają – pomyłki w diagnostyce prenatalnej są wciąż częste.
Uważam, że jest na pewno jedna sytuacja, która uzasadnia przerwanie ciąży – wtedy gdy ciąża rzeczywiście zagraża życiu kobiety. Każdy ma prawo do obrony swojego życia.
Bardzo poruszające te historie. Na szczęście nikt nie chce (i, miejmy nadzieję, nigdy nie będzie chciał) NAKAZYWAĆ w takich wypadkach matce usunięcia ciąży. Nikt nie chce pozbawiać matki szansy donoszenia ciąży i urodzenia dziecka nawet w absolutnie beznadziejnych przypadkach.
Wielka szkoda natomiast, że są ludzie, którzy chcą NAKAZAĆ matkom donoszenie ciąży w takich wypadkach. Matka Piotrusia mogła mieć inne poglądy. Mogła stwierdzić, że donoszenie ciąży przysporzy więcej cierpień jej i jej bliskim niż jej przerwanie. Pozbawienie jej możliwości wyboru – tego czy innego – jest równie nieludzkie.
Prosty chłop jestem, skoro na protestach byli mężczyźni, to znaczy że zwolennicy aborcji zakładają, że mamy takie samo prawo do wypowiedzi w tej kwestii. Zatem.
Wczorajsi protestujący mieli na ustach tylko jedno „WOLNOŚĆ WYBORU”. Wolność, to możliwość niezaburzonego wyboru swojego postępowania, ale także poniesienia konsekwencji swojego wyboru. No i oczywiście wolność moja kończy się tam, gdzie zaczyna wolność drugiego człowieka. To wiedzą nawet feministki, skoro wołają „ręce precz od mojego brzucha”.
Skoro tak, zapnijmy do wozu logikę: czy w ramach tak pojętej wolności, możemy kogoś zabić? Raczej nie. Zatem nie da się usprawiedliwić żadnym powodem aborcji dzieci niepełnosprawnych. Znaczy da się, ale nie ma on nic wspólnego z wolnością. Ten powód to wygoda. Jakby brutalnie to brzmiało, taka jest prawda. O to walczą feministki. O możliwość nieskrępowanego seksu, żeby przypadkiem jakaś pęknięta prezerwatywa i niechciane dziecko nie „zmarnowało” im życia. Szkoda mi tylko tej większości, która dała się im tak pięknie zmanipulować . Bo z każdej dyskusji w jakiej wziąłem udział, wnioski mam trzy: zero czytania ustawy, zero zrozumienia co ktoś inny mówi, zero logiki. Za to dużo chamstwa, i wciskania wszędzie „czarnych, ciemnogrodu i fanatyzmu”, co zresztą nieźle pokazuje poziom fanatyzmu zarzucających takie teksty.
Jak się idzie z kimś do łóżka, to trzeba sobie zdać sprawę, że może się z tego urodzić człowiek. I może on być niekoniecznie zdrowy. Tylko że jego choroba nie jest powodem do zabicia go. jak powszechnie wiadomo, nie zabijamy żyjących chorych, tylko mamy szpitale, żeby ich leczyć. Czym taki malec się różni od żyjących? Ze nie ma rąk? Nick Vujcic też nie ma, a nie znam osoby, która nie chciała by mieć życia „takiej jakości” jak on. (a widzieliście jaką ma żonę 😉 ) Że nie ma świadomości? A skąd to wiemy? Nauka na ten temat milczy, albo coś tam przebąkuje o braku połączeń nerwowych. Ta sama nauka, która zakładała przez kilka tysięcy lat, że słońce lata wokół ziemi. Niedorozwój nauki nie jest raczej spowodowany przez to dziecko. Więc chyba nie należy go za to zabijać.
Z zarodka w brzuchu Mamy nie wyrośnie słoń ani wiewiórka. Mało tego, od początku wiadomo, jakie ten człowiek będzie miał oczy, włosy, ile urośnie. Człowiek. A skoro człowiek, to ma takie same prawo jak jego Matka do tego żeby się urodzić. A rolą każdego państwa i wszystkich ludzi w nim żyjących, jest zapewnić temu człowiekowi najlepsza opiekę. To jest nasz obowiązek, bo nie jesteśmy bezrozumnymi gabkami.
Nie, ten powód, to czasami nie wygoda, bo trudno sobie wyobrazić, ze aborcja może mieć coś wspólnego z wygodą, na to mógł wpaść tylko facet :/ Obejrzyj sobie jakies filmy na ten temat, to moze mimo braku macicy bedziesz w stanie cokolwiek pojąć.
Ten powód to czasami zdrowie i życie matki, czasami coś innego, ale ustawodawca wszystkich przypadków nie rozkmini jedną durną ustawą zabraniającą wszystkim i w każdym przypadku.
Jaka wygoda kiedy matka kilkorga dzieci decyduje się na aborcje dziecka, bo porodu moze nie przeżyć ze względu na stan zdrowia? Nawet nie próbuję sobie wyobrazić jak moze sie wtedy czuć, ale oczywiście ty wiesz najlepiej, że taka kobieta robi to z wygody. BRAWO WSZECHWIEDZĄCY! Obys kiedyś doswiadczył tego co niby „wiesz”, tak boleśnie, zebyś nie tylko wiedział, ale i poczuł… ale niestety to ci nie grozi i stąd ta lekkomyślność w wygłaszaniu tego typu poglądów.
Naprawdę piękna, choć nieco ckliwa historia, ale fajnie, że takie tez są. To ja opowiem inną: odwiedzałam w jednym ze szpitali dziecięcych mojego siostrzeńca, który spędził tam kiedyś sporo czasu. Oddział neurologiczny, chore dzieci i ich rodzice, rodziny. A wśród nich dziewczynka, lat około 12. Stałe miejsce zamieszkania dom opieki, nie chodziła, nie mówiła, z tego co pamiętam chyba była w znacznym stopniu niewidoma, w pieluchach. Raz na czas pojawiał się ktoś z instytucji, w której na stałe mieszkała, żeby dostarczyć pieluchy, bo takie były (może i nadal są) zasady, że szpital pieluch nie funduje, przynoszą je rodzice/opiekunowie prawni. Z domu opieki przynoszono te pieluchy w przepisowej ilości, nie mniej i nie więcej. Niezależnie od jej potrzeb, zależnie od przepisów, więc nietrudno się domyślić, ze nie zawsze było sucho i czysto. Dziewczynka była w łóżku obłożona poduszkami i zabezpieczającymi gąbkami, czasami delikatnie wiązano jej ręce paskami. Nie, nie bezdusznie, naprawdę dość delikatnie, na ile się dało, po to, żeby przestała się tłuc, bić sama siebie, uderzać głową w twardsze krawędzie. Kiedy nie spała krzyczała, a właściwie wyła, wiec podejrzewam, ze uspokajające czy nasenne tabletki podawano jej częściej niż nakazywałoby minimum. Rodzice koczujący w śpiworach, przy łóżkach swoich dzieci byli naprawdę współczujący, często sami wiele przeszli, ale jak jesteś w takim szpitalu miesiąc, dwa, i dzień w dzień twoje chore dziecko nie może zasnąć, bo z łóżka obok wydobywa się huk i wycie, to twoja cierpliwość też ma swoje granice. Kiedy dziewczyna wróciła – jak się potem okazało – na chwilę tylko – do domu opieki wszyscy odetchnęli.
To oczywiste, że nie chciałabym, żeby moje dziecko spotkało coś takiego, ale myslę, ze gdybym – nie daj Boże -była postawiona w sytuacji rodzica dziecka chorego, to wzięłabym byka za rogi i zajęła sie nim. Ale do jasnej cholery, nie śmiałabym nikomu powiedzieć, ze ma dziecko w takim stanie urodzić, niekochane i oddać do domu dziecka. Mogłabym opowiedzieć jeszcze parę podobnych historii, bo ponad 3 lata pracowałam w domu opieki, gdzie oprócz staruszków trafiały 30-40letnie dzieci z ciężką niepełnosprawnością. I wiecie co, ani jednego „zwolennika zycia” nie spotkałam przy ich łóżkach, ani jeden nie przyszedł wziąć takie dziecko poza mury i pokazać mu chociażby słońce, liście, śniega nie wiem, czy kiedyś widziały.
Nawet pani, która heroicznie urodziła dzieciątko, które zaraz potem zmarło nie moze powiedzieć, ze ona już wszystko wie. Nie, jedno nieszczęście nie uprawnia do oceniania i decydowania za kogokolwiek.
Jak trzeba być ślepym, żeby nie widzieć ile wokół jest nieszczęścia spowodowanego właśnie decydowaniem za kogoś, za rodziców, którzy nie zawsze są w idealnej sytuacji. Nie masz prawa jeden z drugim mówić komuś, czy ma czy nie ma urodzić dziecko ciężko (podkreślam: ciężko) chore, dopóki sam TY sam obrońco zycia, nie zaproponujesz tejże matce, ze pomożesz jej przy tym dziecku na co dzień, realnie, zmieniając zasrane pieluchy do 50 albo późniejszych urodzin takiego dziecka, ze zajmiesz się nim po śmierci matki, albo póki nie pokochasz, nie weźmiesz i nie adoptujesz takiego dziecka. Nie, nie ze względu na rodziców takiego dziecka, ale ze względu na to, ze czasami skala cierpienia takiego dziecka może przekraczać nasze wyobrażenie, a na pewno wyobrażenie tych, którzy świat widza czarno biało. Ja, będąc takim dzieckiem – wolałabym nie żyć.
Dodam tylko, że nie można realizować uprawnień matki kosztem życia dziecka, które nie ponosi żadnej winy za swoje poczęcie. Dziecko poczęte np. z gwałtu nie traci nic z tytułu swojego człowieczeństwa. Nie można zabijać dziecka poprawiając jakość życia matki. W przypadku zagrożenia życia matki mamy do czynienia z konfliktem „życie przeciwko życiu!”