O co nie pytają dziennikarze, choć powinni

O-Polsce-debata-dziennikarze-II_750_563_80

„Dziennikarz musi dążyć do prawdy, bez względu na polityczne poglądy i preferencje, patrzeć na ręce władzy i być rzecznikiem dobra społecznego” – do takiej konkluzji doszli uczestnicy panelu dyskusyjnego, który odbył się w piątkowy wieczór 19 czerwca w ramach tegorocznej, szóstej już, edycji Nocy Kościołów we Wrocławiu. „Etyka w mediach i granice propagandy” – na ten temat dyskutowali: Krzysztof Skowroński, Rafał Dudkiewicz, Paweł Nowacki, Cezary Gmyz i ks. Marek Gancarczyk. Mówili o mediach ogólnopolskich i wielkiej polityce. A wielka polityka wyzwala też wielkie polityczne emocje, które ponoć – tak mawiał jeden z moich znajomych – są podobne do erotycznych, dlatego nie do końca da się nad nimi zapanować.

Moje doświadczenie zawodowe jest całkiem lokalne i zupełnie niepartyjne. I na tym lokalnym, niepartyjnym podwórku, z dala od politycznych emocji, łatwiej – wydawałoby się – wypełniać dziennikarską misję. Wprawdzie, gdy byłam rzecznikiem prasowym, wygodna była dla mnie mizerna dociekliwość dziennikarzy, dzięki czemu moje promocyjne, żeby nie powiedzieć propagandowe, przekazy praktycznie bez zmian trafiały do mediów. Zdarzyło się nawet, że w jednej z gazet ten sam tekst ukazał się dwukrotnie w odstępie dwóch dni tylko ze zmienionym tytułem, podpisany przed dwóch różnych dziennikarzy. Taka multiplikacja przekazu. Ułatwiało mi to pracę, tylko że z interesem publicznym niewiele miało wspólnego.

Bo rolą rzecznika jest przekazywać maksymalnie korzystne treści dla reprezentowanej przezeń instytucji, zaś zadaniem dziennikarza – dopytywać, dociekać, analizować i konfrontować z innymi faktami. Przedstawiać sprawę w szerszym kontekście.

Tak jednak nie jest. A mnie marzyłoby się, żeby dziennikarze zainteresowali się na przykład nowo powoływanymi kierunkami studiów o atrakcyjnie brzmiących nazwach: inżynierskie na uniwersytetach, humanistyczne na politechnikach czy uczelniach ekonomicznych. Nie spotkałam się w mediach z jakąkolwiek próbą oceny jakości i przydatności tych studiów, a pojawiają się one w ofercie kształcenia niczym grzyby po deszczu. Powoływane są zazwyczaj na wydziałach z największym deficytem kandydatów. A że mało jest chętnych na oferowane kierunki, tworzy się następne. A chętnych wcale nie przybywa. Czy to ma sens? Może warto byłoby po roku, dwóch przyjrzeć się, jak sprawdzają się te studia, czy spełniają oczekiwania studentów? Czy studenci nie przenoszą się aby na inne wydziały lub uczelnie? Co sądzą o tych studiach pracodawcy? To pytania dla dociekliwego dziennikarza. Nie ma – niestety – takiego zainteresowania, ani podobnych analiz czy stawiania problemów. Tylko informacje o charakterze newsa: „Inżynierowie z Uniwersytetu Wrocławskiego. Od października uczelnia poszerza ofertę o dziewięć nowych propozycji, a wśród nich kierunki inżynierskie.” Albo: „Hipologię i jeździectwo można studiować na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie. Właśnie ta uczelnia jako pierwsza utworzyła ten kierunek w Polsce. Hipologia to wszystkie nauki o koniu.” I tylko tyle.

Inny przykład. Propozycja łączenia uczelni to temat rzeka, tylko że głośno o nim tylko wtedy, gdy pojawia się jakaś konkretna koncepcja konsolidacji. Gdy zaś umiera śmiercią naturalną, robi się cicho jakby „makiem zasiał”. Pomysł we Wrocławiu zrodził się w 2000 roku – wtedy była to idea jednego wielkiego Uniwersytetu Dolnośląskiego, łączącego uczelnie publiczne w mieście. Coś na wzór „czapy zarządzającej” jak Unia Europejska łącząca państwa narodowe. Pomysł tyleż nowatorski, co trudny do zrealizowania, gdyż ówczesna ustawa takiej możliwości nie przewidywała. Dlatego też trudno się dziwić, że nie znalazł on wtedy większego odzewu w mediach.

Głośno natomiast się zrobiło, gdy rektorzy siedmiu wrocławskich uczelni w lutym 2010 roku podpisali tzw. Deklarację Pawłowicką. W rezultacie pojawił się pomysł utworzenia Wrocławskiej Unii Akademickiej, nadano jej powołaniu uroczystą oprawę, a inauguracja odbyła się w Ratuszu. I znów sprawa ucichła z etapu proklamacji, nie przechodząc do realizacji, by w nowej kadencji powrócić jako koncepcja połączenia dwóch uniwersytetów. Nie było dnia, żebym nie odbierała wtedy telefonów od zainteresowanych tym tematem dziennikarzy, którzy z uwagą śledzili losy tego pomysłu. I naraz, jak ręką odjął, zainteresowanie znikło. CISZA. No z wyjątkiem jednego artykułu, który na początku czerwca ukazał się w „Gazecie Wrocławskiej”. Okazuje się, że pomysł, jak poprzednie „nie wypalił”.

A zainteresowanie mediów, także wtedy, gdy coś nie całkiem się udaje, w imię społecznej misji informowania o tym, co się w tak żywotnej sprawie dzieje, powinno być oczywistą powinnością. Wszak społeczność obu uczelni to łącznie ponad 40 tysięcy pracowników i studentów.

A to tylko przykłady z mojego uczelnianego podwórka. Zmowa milczenia może pójść znacznie, znacznie dalej, jak to opisał, podczas wspomnianej przeze mnie na początku dyskusji panelowej, Cezary Gmyz. Otóż w pewnej gminie burmistrz miał pod kontrolą wszystkie instytucje, z policją włącznie. Także media i to do tego stopnia, że żadna, ale to żadna niekorzystna informacja nie mogła się w nich ukazać. Nie tylko w prasie, ale także w lokalnych portalach internetowych. Dwukrotnie został złapany na podwójnym gazie za kierownicą. I nic. Nawet, gdy żona przyłapała go in flagranti z pracownicą magistratu i goniła nagą po rynku, też nikt się tym nie zainteresował. A to przecież nie lada gratka dla brukowców. Dopiero, gdy za trzecim razem został złapany po pijaku, ale na obwodnicy, już poza zasięgiem gminy, dosięgła go sprawiedliwość. I media już wtedy nie milczały.

Ten ekstremalny przykład przytaczam nie po to, by snuć jakiekolwiek porównania czy  analogie, ale by uczulić, że

podstawową misją dziennikarza jest to, o czym wspomniałam na początku, czyli dążenie do prawdy, podejmowanie trudnych tematów i objaśnianie rzeczywistości.

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

1 Odpowiedź

  1. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Dziennikarze „Ctrl+C, Ctrl+V” to coraz bardziej powszechne zjawisko. Zaciera się granica między obszarem działań PR-owców a dziennikarzy, łączy wspólnota korzyści. Do skopiowanego tekstu, nadesłanego przez rzecznika prasowego wystarczy dodać tytuł, jedno, dwa zdania włożyć w usta rzecznika, jako cytat i już artykuł gotowy. Dziennikarz ma wierszówkę, a rzecznik sukces. A czytelnicy, zamiast objaśniania rzeczywistości – propagandową papkę, która udaje obiektywną informację. Gorzej jeszcze, gdy role PR-owca i dziennikarza łączy unia personalna, a to sytuacja nie taka wyjątkowa. Tu konflikt interesów jest oczywisty. Choć istnieją stowarzyszenia zrzeszające zarówno dziennikarzy, jak i PR-owców, mają swoje kodeksy etyczne, nikt na te patologiczne zjawiska nie zwraca uwagi. Nie wymagam nawet kroków prawnych, ale choćby napiętnowania. Nawet tego brak. Niestety.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *