Marzec ’68

Marzec to jeden z tych miesięcy, które piszemy wielką literą. Polski Marzec to ten w 1968 roku, który kojarzy mi się przede wszystkim z antykomunistycznym buntem środowisk akademickich. Dziś pamięć o Marcu ’68 sprowadza się do antysemickiej nagonki, nawet bez wspomnienia, że była ona wynikiem wewnętrznych porachunków w łonie PZPR i zaczęła się od czystki w obozie komunistycznej władzy. To zasmuca, ale porównywanie ówczesnej sytuacji do obecnej, reżimu komunistycznego końca lat sześćdziesiątych do rządów Prawa i Sprawiedliwości i zestawienia Gomułki z Kaczyńskim, to już szczyt zakłamania i nikczemności. A takie właśnie refleksje zdominowały ostatnią dyskusję na temat Marca ’68 w muzeum Polin.

W marcu 1968 roku byłam w przedmaturalnej klasie, ale wieści z Uniwersytetu przynosił do domu ojciec, który był profesorem na Wydziale Nauk Przyrodniczych. Wiele na temat się mówiło, razem przeżywaliśmy ten czas pełen napięć, ale i nadziei. Pamiętam dobrze, że porachunki i przetasowania w partii nigdy mnie nie interesowały. Interesowało mnie, owszem, ale tylko kiedy upadnie ten system. Dalego bunt przeciw władzy budził pełne nadziei podekscytowanie.

Bezpośrednią przyczyną najpierw fermentu, a potem wybuchu protestów w środowisku studenckim było zdjęcie przez cenzurę spektaklu „Dziady” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka, granego w warszawskim Teatrze Narodowym. Po czterech pierwszych przedstawieniach cenzura ograniczyła liczbę spektakli – sztuka mogła być grana tylko raz w tygodniu, a 16 stycznia zawiadomiono reżysera, że 30 stycznia odbędzie się ostatnie przedstawienie. Pretekstem było wznoszenie przez publiczność haseł antyrosyjskich oraz antyradzieckich, tak bowiem interpretowano nagradzanie przez widzów oklaskami fragmentów sztuki odnoszących się do stosunków polsko-rosyjskich (analogie do zupełnie aktualnej sowieckiej opresji same się nasuwały, a młodzi kojarzyli wtedy dużo lepiej niż dziś). I sekretarz PZPR Władysław Gomułka ocenił, że „Dziady” wbijają nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej. Na ostatnim przedstawieniu, jedenastym od premiery, był nadkomplet widzów, wśród których dominowali studenci. Po zakończeniu spektaklu, który co chwilę przerywany był oklaskami, skandowano hasło „Niepodległość bez cenzury”, wymyślone przez Karola Modzelewskiego, a także „Chcemy kultury bez cenzury!”. Po wyjściu z teatru grupa ok. 200 do 300 osób  ruszyła w kierunku pomnika Adama Mickiewicza z transparentami „Żądamy dalszych przedstawień”, które złożono u stóp pomnika. Milicja interweniowała już praktycznie po zakończeniu marszu, rozpędzając tłum pałkami i aresztując 35 manifestantów, z których dziewięciu pociągnięto do odpowiedzialności przed kolegium karno-administracyjnym. Dwóch studentów Uniwersytetu Warszawskiego, na wniosek ministra szkolnictwa wyższego, relegowano z uczelni za przedstawienie relacji z zajść reporterom prasy francuskiej. Byli to Adam Michnik i Henryk Szlajfer.

We Wrocławiu akcja zbierania podpisów pod petycją do Sejmu w sprawie zakazu wystawiania „Dziadów” rozpoczęła się już na początku lutego. Podpisy pod petycją, którą dostarczyli łącznicy z Warszawy, zbierano w akademikach Uniwersytetu, Politechniki, Wyższej Szkoły Rolniczej, Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych i Akademii Medycznej. Udało się zebrać blisko 1200 podpisów, co w osiemnastotysięcznym środowisku studenckim było całkiem sporo.

Do prawdziwego wybuchu wśród studentów doszło jednak na wieść o wypadkach na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie 8 marca po studenckiej demonstracji przed gmachem uczelni studentów zaatakowały oddziały ZOMO i tzw. aktywu robotniczego. Następnego dnia w kilku miejscach stolicy doszło do starć z milicją i aresztowań.  Do walki ze studentami na ulicach Warszawy użyto 1335 funkcjonariuszy umundurowanych, 510 cywilnych oraz 400  ormowców. Dla uzupełnienia sił ściągnięto słuchaczy Szkoły Oficerskiej MO w Szczytnie oraz Szkoły Podoficerskiej MO w Pile.

Młodzież akademicka we Wrocławiu na wieść o tym nie zamierzała pozostawać bierna. W niedzielę 10 marca zaczęły się pojawiać pierwsze ulotki nawołujące do solidaryzowania się z kolegami z Warszawy. 12 marca doszło do wieców w okolicach Uniwersytetu i Politechniki, ale zaplanowany protestacyjny pochód, wobec nieobecności w pierwszej fazie jego animatorów, nie ruszył w kierunku centrum miasta, lecz skierował się do sal uczelnianych i pozostał w murach uczelni, gdzie przyjęto rezolucje przeciwko „brutalnej przemocy” użytej wobec warszawskich studentów.

Odrębny apel skierowano „do klasy robotniczej Wrocławia”. Przeciwstawiając się oficjalnej propagandzie, stwierdzano, że „prasa, radio i telewizja kłamią”. Apelowano, by nie wierzyć propagandowym komunikatom, przedstawiającym studentów jako „awanturników, elementy wywrotowe, syjonistyczne”. Na plan pierwszy wysunięto postulat przywrócenia „elementarnych zasad praworządności”, a także „prawa swobodnej demokratycznej krytyki” i „wolności słowa”. Odezwę kończył zaś dramatyczny apel: „W tych ciężkich dla nas chwilach, gdy grozi nam osamotnienie w słusznej walce o interesy całego społeczeństwa, oczekujemy od Was zrozumienia i poparcia”.

Studencki protest we Wrocławiu w swym kulminacyjnym momencie objął około 7 tysięcy studentów, czyli nieco ponad 1/3 młodzieży akademickiej. Studenci nie uformowali pochodów, jak było pierwotnie planowane, ale proklamowali na pięciu uczelniach (Uniwersytet, Politechnika, Akademia Medyczna, Wyższa Szkoła Rolnicza, Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych) 48-godzinne wiece okupacyjne. Senat Uniwersytetu Wrocławskiego podjął jednogłośnie uchwałę, której motywem przewodnim było zapobieżenie wyjściu młodzieży na ulicę.

Na Wydziale Nauk Przyrodniczych, na którym pracował mój ojciec Adam Wanke, gdy dziekan zaapelował do profesorów, by wzięli udział w spotkaniach ze studentami, trzech zdecydowanie poparło rezolucję studentów z 12 marca, oświadczając, że nie pójdą do studentów, jeżeli nie będzie pewne, że rezolucja ta zostanie opublikowana w prasie. Byli to: Stefan Gumiński, Władysław Rydzewski i Adam Wanke. Postawę solidarności z protestującymi studentami zamanifestowała też Rada Wydziału Matematyki, Fizyki i Chemii, podejmując stosowną uchwałę, którą później uczelniany Komitet PZPR ocenił jako „antypaństwową i antypartyjną w treści i formie”. Jako jej inspiratorów wskazano profesorów matematyków Edwarda Marczewskiego i Stanisława Hartmana oraz fizyka Jana Rzewuskiego. Z Wydziału Filozoficzno-Historycznego negatywnie oceniono docentów: historyka sztuki Mieczysława Zlata i historyka Tadeusza Kotulę. Z Wydziału Prawa na negatywną ocenę zasłużyła dr Teresa Janasz, która dowoziła własnym samochodem żywność dla strajkujących studentów.

W wydarzeniach marcowych na Uniwersytecie Wrocławskim uczestniczył mój mąż, który był wówczas studentem V roku fizyki. Studiował więc na wydziale, którego rada zapisała jasną kartę w tej historii. Strajkujący studenci, okupujący salę Balcera w gmachu głównym, wytypowali go jako swojego przedstawiciela w Senacie, który obradował, zbierając się kilka razy dziennie. Wspominał ze wzruszeniem spotkanie z prof. Jerzym Słupeckim [LINK], który przyszedł do strajkujących studentów. Był to przełomowy moment, Komitet Wojewódzki PZPR bowiem postawił ultimatum, domagając się przerwania strajku pod groźbą wkroczenia milicji na teren Uniwersytetu. Prof. Słupecki, który był żołnierzem Armii Krajowej, uczestnikiem „Żegoty” i cieszył się ogromnym autorytetem wśród studentów, opowiedział im historię z czasów wojny. Dowodził oddziałem, który miał do wykonania zadanie związane z wysłaniem emisariusza na niemalże pewną śmierć. Nie chciał sam wyznaczać kogokolwiek z podległych mu żołnierzy, tylko czekał na ochotników. Zgłosił się młody człowiek, który wykonał to zadanie i zginął. Oddział mógł przeprowadzić skutecznie zaplanowaną akcję. To opowiadanie prof. Słupecki zakończył taką oto refleksją: „Dziś, gdy to wspominam i zadaję sobie pytanie, jakbym postąpił, gdyby tym młodym człowiekiem był mój syn, wiem, że zrobiłbym tak samo”. Odpowiedziała mu burza oklasków. Wszyscy mieli łzy w oczach. Studenci nie usłyszeli wprawdzie wprost, że ultimatum władzy trzeba odrzucić, ale nabrali pewności, że tak właśnie trzeba postąpić. Myślę, że te słowa prof. Słupeckiego wpłynęły na postawy wielu spośród strajkujących wówczas studentów nie tylko w czasie tych wydarzeń, ale i w późniejszym życiu. Na pewno miały wpływ na mojego męża.

Dostarczanie żywności było sposobem okazywania solidarności ze studentami. Robili to mieszkańcy Wrocławia, ale także robotnicy z zakładów pracy. Pamiętam opowiadania ojca, który mówił o tym z nadzieją na powstanie szerszego ruchu poparcia dla dążeń wolnościowych. Ta nadzieja nie spełniła się ani wtedy, ani dwa lata później, gdy w grudniu 1970 roku wybuchły strajki na Wybrzeżu. Studenci nie poparli wówczas robotników. Do współdziałania środowiska akademickiego i robotniczego doszło dopiero dziesięć lat później, w czasach „Solidarności”, a wielu z działaczy przedsierpniowej opozycji miało za sobą udział w Marcu ’68.  Sierpień 1980 roku bez Marca wyglądałby zapewne inaczej.

Maria WANKE-JERIE

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista PR, od 25 lat pracownik Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Współtworzyła pierwszy „Raport o stanie nauki w Polsce”. Współautorka biografii Romana Niegosza „Potrzeba ludzi przyzwoitych. Roman Niegosz – życie dla Polski” oraz „Zobowiązywała mnie przysięga. Proces Władysława Frasyniuka 1982”. Odznaczona Medalem „Niezłomni” (2013).

Możesz również polubić…

11 komentarzy

  1. k.jarkiewicz.ign@gmail.com' Katarzyna Jarkiewicz pisze:

    Uznaję to jako porażkę pokolenia Solidarności,że pozwolili,aby obecny rocznicowy dyskurs wokół marca 1968 zdominowała narracja wokół antysemityzmu, zamiast opowieść o duchu wolności. Poprzez podziały polityczne doby obecnej niszczy się cały wolnościowy etos, jaki wypracowano w okresie komunizmu, również pod wpływem wypadków marcowych. Przecież zarówno one, jak i wydarzenia z 1970 na Wybrzeżu utrwaliły przekonanie,że uda się jedynie pokonać komunizm społeczną solidarnością i jednością Polaków.Że jeśli wszyscy powiedzą „nie,nie godzimy się na taką Polskę,jaką dyktują nam obcy”, to dojdziemy do suwerenności i samostanowienia. Za tragedię uważam,że w czasie, gdy obchodzimy 100-lecie naszej niepodległości i ta refleksja o tym,ile ona kosztowała, powinna nam stale towarzyszyć, to dochodzi do takiej sytuacji. Boję się,że nie odrobiliśmy dobrze lekcji komunizmu,że zbyt szybko doszliśmy do przekonania,że mamy utrwaloną demokrację i nam nic nie zagraża, bo żyjemy w duchu wywalczonej ofiarnie Solidarności.Nie chciałabym,aby duch Gomułki pokonał pokolenie Solidarności.Nie chciałabym,aby w warstwie aksjologicznej powtórzyły się wypadki marcowe. To byłby zły sygnał dla młodego pokolenia.

  2. ryszard.balicki@uwr.edu.pl' Ryszard Balicki pisze:

    Zapraszam na stronę https://uni.wroc.pl/puol/kartka/ Dzięki niej, na wydarzenia Marca`68 można spojrzeć oczyma uczestników tamtych wydarzeń m.in. prof. Alfreda Jahna (wówczas rektora UWr), prof. Edwarda Czapiewskiego (wówczas studenta historii), p. Marii Abramowicz-Sobolskiej (wówczas studentki filologii polskiej) oraz nieznanego autora oryginalnej „Kroniki zajść”.

  3. rafal.kubara@interia.pl' Rafał Kubara pisze:

    Ciekaw jestem czy uczestnicy tamtych wydarzeń mieli poczucie, że ich protesty były trochę tak jak lot jaskółki przy takich mrozach jak dziś – że nie mieli szans na szybkie doprowadzenie do urzeczywistnienia ich postulatów. Nie znaczy to, że uważam tamte protesty za całkiem bezsensowne. Ich sens sprowadzał się do pokazania społeczeństwu, że nie można akceptować łamania wolności obywatelskich przez władze PRL-u. Oprócz tego jak Pani zauważyła protesty zahartowały ich uczestników i pozwoliły zdobyć potrzebne do dalszej walki doświadczenia. Widok jaskółki (podobnie jak prezentowanych przez Panie przed tygodniem kwiatków) w lutym wiosny nie uczyni, ale może umocnić wiarę, że ta wiosna w końcu kiedyś nadejdzie

  4. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Podobnie jak moja siostra – z racji wieku – nie uczestniczyłam w wydarzeniach marcowych osobiście, ale wsłuchiwałam się w relacje ojca i z przysłowiowymi wypiekami na twarzy słuchałam jego opowieści. Mój mąż, jako student III roku matematyki, już brał w nich udział. Jak mi opowiadał, z ramienia strajkujących był szefem ochrony bramy wejściowej (wówczas zwanej rektorskiej) do gmachu głównego Uniwersytetu Wrocławskiego. Razem z kolegą z astronomii Tadeuszem Kozarem nie wpuścili oddziałów milicji na teren uczelni, mimo że portier skłonny był otworzyć drzwi wejściowe. Mój mąż wspominał też wydarzenia pomarcowe. Kolega z jego roku, Antoni Piwowoz, o którego żydowskim pochodzeniu nikt nie miał pojęcia, wyjechał do Szwecji. Dr Siemion Fajtlowicz, uczeń prof. Edwarda Marczewskiego, który prowadził z moim mężem zajęcia, też zmuszony został do wyjazdu z Polski i wyemigrował do Kanady. Prof. Stanisław Hartman został zwolniony z pracy na Uniwersytecie Wrocławskim i przeniesiony do Instytutu Matematycznego PAN. Mąż pamięta, jak razem z kolegą z roku Sławkiem Longchamps de Bérier (zmarł dwa lata temu w Paryżu), którego rodzina była zaprzyjaźniona z rodziną Hartmanów, pojechali do jego mieszkania na ul. Wyczółkowskiego na wrocławskim Biskupinie z kwiatami i wyrazami solidarności. Bo wbrew temu, co się dziś mówi na ten temat, wobec wypychanych wówczas zagranicę i zwalnianych ze stanowisk ludzi pochodzenia żydowskiego było współczucie i solidarność.

    Kornel Morawiecki w swojej autobiografii (wywiad-rzeka, który przeprowadził Artur Adamski, a ukazał się on pod tytułem „Kornel” w 2007 roku) wspomina, jak u Rolanda Winciorka zamieszkała nękana przez SB kobieta pochodzenia żydowskiego wraz dziećmi. Jej mąż nie wrócił w terminie z zagranicy (był w Izraelu i walczył w wojnie sześciodniowej). Znalazła u Winciorka bezpieczny kąt, mimo że nie była jego bliską znajomą. Kornel Morawiecki wspomina, że gdy z oficjalnych, komunistycznych mediów płynęła furia antyizraelskiej propagandy, na przystankach, w tramwajach, autobusach czy pociągach wszyscy mówili tylko o tym, jak zwyciężają „nasi Żydzi”. Właśnie tak o nich mówili, „nasi”, bo w większości pochodzili z Polski, a do tego walczyli z krajami współpracującymi ze Związkiem Sowieckim.

  5. Gwoli prawdy, w porównaniu z dużymi wrocławskimi uczelniami, nasza mała Państwowa Wyższa Szkoła Sztuk Plastycznych strajkowała sielankowo: żadnych interwencji służb, żadnych odwiedzin ZOMO. Prawdopodobnie zostaliśmy zlekceważeni. O ile dobrze pamiętam, o zakończeniu strajku dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia od jakiegoś interesanta, który przyszedł załatwiać swoje sprawy. A więc było coś na „pociechę” – strajkowaliśmy najdłużej!

  6. alinapetrowa@gmail.com' Alina Petrowa pisze:

    W 1968 r. byłam z Rodzicami w PL. Fakt, zwykli obywatele kibicowali Żydom, uważali ich za ofiary reżimu. Znajomy, który został zagoniony na „antysyjonistyczny” wiec, a zdjęcie opublikowała jakaś gazeta, gęsto się z tej obecności tłumaczył, że wszystkim grożono wyrzuceniem.
    W kręgu znajomych moich rodziców (warszawska inteligencja, wielu byłych akowców), tak to odbierano. Gniew i oburzenie, naturalnie nie brano pod uwagę partyjnych wojen na szczytach, gniew budziło to, że rykoszetem dostawali zwykli Żydzi, nasi znajomi, którzy decydowali się na wyjazd lub byli zmuszeni do wyjazdu. I ta nagonka w mediach, szczucie, pytanie o ludzi z „dwiema ojczyznami”. Mama zadzwoniła do Antoniego Słonimskiego z wyrazami solidarności „od nieznanej panu warszawianki”. „Dziękuję, złociutka” – usłyszała w odpowiedzi.
    Gdy po wakacjach wróciliśmy do szkoły, nie było już kilku kolegów. Miałam wtedy 14 lat i od tego momentu wiedziałam, że komuna to dno i żadne teoryjki o błędach i wypaczeniach nie były w stanie mnie przekonać, że coś z tego może być. I tak już zostało.

  7. zdariaziemiec@gmail.com' Daria Ziemiec pisze:

    Kazimierz Dejmek dyrektor Teatru Narodowego po kilku miesiącach od premiery mawiał”Jako matetialista przesunąlem chrystianizm i mistycyzm Autora ze strefy dewocyjnej na grunt ludowej obrzędowosci, akcentując rewolucyjność i patriotyczność utworu”Cenzura nie dopuściła do druku pozytywnej recenzji co zwiekszylo tylko zainteresowanie spektaklem .Chodzily pogłoski że zdjecia spektaklu żądał sowiecki ambasador.Dzis wiemy se wprost przeciwnie.Rozwazano nawet wystawienie sztuki w Moskwie a na łamach Prawdy ukazala się pozytywna recenzja:) Wezwany w trybie nagłym do KC w grudniu 1967 roku K Dejmek usłyszał od Wincentego Kraśki owczesnego kierownika Wydziału Kultury ze jego inscenizacja „Dziadow” jest antyrosyjska , antyradziecka i uwaga”religiancka:)) Towarzysz Gomułka nazwał spektakl „nożem w plecy przyjazni polsko-radzieckiej”Profesor Wojciech Roszkowski pisze ze do dzis nie wiadomo jakie czynniki zdecydowaly o zdjeciu Dziadow.”Gomulkowska dla wykazania ae panują nad sytuacją czy moczarowska dla wzburzenia nastroju”.Jako ciekawostkę podam ze w maju i czerwcu 1968 roku Dziady wystawiono trzykrotnie.Widownia zostala starannie wyselekcjonowana:)

  8. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Zmiany na uczelniach po Marcu ’68 odczuli wszyscy, nie tylko rzesze represjonowanych uczestników tych wydarzeń czy wypychanych ze stanowisk, a także zagranicę obywateli pochodzenia żydowskiego. Ja i moja siostra byłyśmy już „pomarcowymi” studentkami, więc objęły nas praktyki robotnicze (miesięczne obowiązkowe prace fizyczne przed i po pierwszym roku studiów). Z racji zbyt młodego wieku (16 lat), w którym rozpoczynałyśmy studia, ominęła nas ta „przyjemność” przed studiami, ale już po zaliczeniu pierwszego roku praktykowałyśmy przez miesiąc w Rolniczych Zakładach Doświadczalnych w Targoszynie. Tam zresztą moja siostra poznała swojego przyszłego męża (jako asystent w Instytucie Fizyki Doświadczalnej Uniwersytetu Wrocławskiego był opiekunem grupy studentów po I roku fizyki). Pomarcowe zmiany na uczelniach to także wprowadzenie obowiązkowych zajęć z nauk politycznych dla studentów wszystkich kierunków i związana z tym indoktrynacja. Na szczęście zdarzali się mądrzy wykładowcy, którzy nie „katowali” studentów na egzaminach. Na takiego trafiłyśmy, był to Stanisław Dąbrowski, który gdy student umiał cokolwiek, stawiał piątkę, gdy nie umiał nic – czwórkę i dopiero, gdy był niegrzeczny i nic nie umiał, trójkę. Nie oblewał nikogo. Były też zmiany w wyborach rektora i pojawili się marcowi docenci bez habilitacji, którzy tytuł samodzielnego pracownika otrzymywali w zamian za zasługi inne niż merytoryczne. Długo odczuwalne było przykręcenie śruby po Marcu ’68.

  9. elzbieta314@gmail.com' Elżbieta Zborowska pisze:

    W marcu 1968 roku byłam dopiero w siódmej klasie szkoły podstawowej,w mieście centralnej Polski. Nie było tam żadnych ośrodków akademickiech,więc informacje o wydarzeniach docierały w zasadzie tylko ze strony rządowej(prasa i tv) Jedyną wiadomość ze coś się dzieje na uczelniach otrzymałyśmy od koleżanki z klasy,która powiedziała,ze we Wrocławiu studenci strajkują.Maial siostrę na uniwersytecie,stad wiedziała o zamieszkach. Więcej dowiedziałam się od męża,rodowitego wrocławianina. Opowiadał jak jego kolegę z którym śpiewał w chórze za udział w strajkach wyrzucili z uczelni i powolali do wojska.( kolegę znam osobiście, bo nasze córki chodziły do jednej klasy przez 12 lat,potem były na studiach a i teraz się przyjaźnią, podobnie jak i rodzice)
    Studia we Wrocławiu na polonistyce rozpoczęłam w 1973,pare lat po wydarzeniach i zmiany wprowadzone także mnie dotknęły. Przed studiami w lipcu rozpoczęłam praktyki w Zieleni Miejskiej.Ponadto na pierwszym roku miałam przedmiot zupełnie nie zwiæzany z kierunkiem studiów- czyli ekonomie polityczna-najpierw socjalizmu a potem kapitalizmu. Na drugim roku takim nietypowym przedmiotem była filozofia-oczywiście marksistowska.
    Jako ze nie miałam bezpośredniej styczności z tamtymi wydarzeniami,tym bardziej interesują mnie wszelkie teksty,taki jak ten, z których mogę dowiedzieć się wielu nieznanych mi szczegółów.

  10. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Dziękuję za dyskusję, która jest ważnym uzupełnieniem mojego tekstu. Trochę żałuję, że nie pojawiło się więcej wspomnień sprzed 50 lat, dlatego tym bardziej cenię te, które komentatorzy zamieścili. Dziękuję Alinie Petrowej, Dariuszowi Godlewskiemu, Elżbiecie Zborowskiej, no i mojej siostrze. Wszyscy zgodzili się ze mną, że – jak pisze Katarzyna Jarkiewicz – porażką pokolenia „Solidarności” jest to, iż rocznicowy dyskurs o Marcu 68 zdominowała narracja wokół antysemityzmu, zamiast opowieść o duchu wolności. Ważny przyczynek historyczny zamieściła Daria Ziemiec, która – opierając się na najnowszych badaniach – uzasadnia, że nieprawdą jest, iż to ambasador sowiecki domagał się zdjęcia inscenizacji „Dziadów”. Bardzo za to dziękuję, bo o tym nie wiedziałam. Ważnym uzupełnieniem mojego tekstu jest też zestawienie konsekwencji Marca 68 dla zwykłych studentów, które w kolejnym komentarzu zamieściła moja siostra. Tak, konsekwencje dotknęły wszystkich, także tych, którzy zaczynali studia po Marcu 68.

  11. jerzpolski@wp.pl' Jurek pisze:

    W Bielsku-Białej jest plac Mickiewicza z pomnikiem wieszcza. Pod tym pomnikiem odbyła się manifestacja młodzieży. Widziałem rozlewający się potok młodych ludzi po manifestacji.
    Byliśmy dobrze zaznajomieni z sytuacja w Polsce.
    Rozpocząłem studia we Wrocławiu w 1968. W czasie egzaminów wstępnych byłem na wystawie fotografii prasowej. Widziałem zdjęcie „Tragedia na Wzgórzu Partyzantów”.
    W czasie juwenaliów (1968 ?) duża grupa studentów wtargnęła na krużganki, które nie wytrzymały takiego obciążenia, runęły w dół na znajdującą się tam młodzież.
    Kiedy byłem na spektaklu w „Kalamburze”, na spektaklu było nawiązanie do wydarzeń marcowych – zacytowano hasło „studenci do nauki”.

Skomentuj Ryszard Balicki Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *