Do Taizé stale się dorasta
Kiedyś usłyszałam od młodego człowieka, gdy już zaczął pracować i ożenił się, a w czasie studiów co roku część wakacji spędzał w Taizé, że z tego się wyrasta. Teraz zamierza wybrać się tam z żoną i trójką dzieci. Dlatego sądzę, że nie wyrasta się z Taizé, ale stale się do Taizé dorasta. Bo w każdym wieku inaczej przyjmuje się i pojmuje niezwykłość tego miejsca.
Moją przygodę z Taizé zaczynałam od uczucia żalu, bo Wspólnota najpierw zabierała mi syna na całe wakacje i coraz dłuższe okresy przed Świętami Bożego Narodzenia, a także na czas samych świąt aż do Nowego Roku, a potem zabrała na stałe, gdy tylko skończył studia. Studiował telekomunikację na Politechnice Wrocławskiej, znakomity kierunek, po którym praca jest „na pniu”. Miał mieszkanie, samochód, wszystko, o czym wielu może tylko marzyć. A on na drugi dzień po obronie pracy magisterskiej wyjechał do Taizé. I choć mówił, że tylko na rok, wiedziałam, że już nie wróci. Od tego czasu minęło już 12 lat. Przez pierwsze miesiące płakałam, tęskniłam i… nie chciałam jechać do Taizé.
A jednak zauroczyło mnie to miejsce od samego początku, choć jechałam tam, łykając łzy. Zauroczyli przede wszystkim ludzie. Głównie młodzi, ale nie tylko. Pierwsze wrażenie to piękno w różnorodności. W Taizé zrozumiałam słowa, które tak często powtarzał mój śp. ojciec: „Świat w swojej różnorodności jest piękny”.
Ludzie z wielu krajów świata, różnych kultur, wyznań (chrześcijańskich). Nawet różnych kolorów skóry. Tu każdy czuje się akceptowany.
To drugie wrażenie. Takie poczucie, że nie będę odrzucona. Mówią to z uśmiechem spotykani ludzie. Spostrzegłam coś, co nazwałam światłem w oczach. To światło można dostrzec zarówno w ciemnych oczach czarnoskórego chłopca, ubranego w wielobarwny strój typowy dla kraju swojego pochodzenia, jak i w jasnych oczach dziewczyny z dredami na głowie czy pary staruszków, którzy – gdy posłuchać bliżej – mówią po niemiecku. To konsekwencja, z którą egzekwuje się obowiązujące w Taizé zasady. Bo na tym małym wzgórzu, zamieszkałym w okresach szczytu przez kilka tysięcy ludzi, obowiązują nakazy i zakazy. Taizé to niezwykle sprawnie funkcjonująca instytucja, w której co tydzień kwateruje się przyjezdnych, trzy razy dziennie wydaje im posiłki, sprząta, usuwa odpady, myje naczynia…
Najbardziej jednak zadziwia, gdy na modlitwę biją dzwony. Ze wszystkich stron w ciszy mieszkańcy Taizé ściągają do kościoła. Bo w centrum życia jest modlitwa.
Od modlitwy zaczyna się dzień, modlitwa ściąga wszystkich w południe i kończy wieczór. To niezwykłe, jak kilka tysięcy ludzi trzy razy dziennie przychodzi do kościoła. W ciszy.
A potem te piękne śpiewy w różnych językach z szacunkiem dla wszystkich reprezentowanych tu narodowości. Każdy dostaje śpiewnik z nutami i tekstami w wielu językach. Jak po raz pierwszy usłyszałam pieśń: „Bóg jest miłością” miałam oczy pełne łez.
Piękne śpiewy, ale też cisza. Modlitwa milczeniem trwa może nawet dziesięć minut. To niesamowite wrażenie, gdy kilka tysięcy ludzi zgromadzonych w jednym miejscu przez dziesięć minut milczy, a ciszę przerywa tylko od czasu do czasu czyjeś kaszlnięcie.
I najważniejsze wrażenie: prostota i piękno w prostocie. To dotyczy urządzeń, wystroju wnętrz, ale także sposobu bycia. I modlitwy. Proste, trafiające do serca komentarze do czytań na dany dzień, proste frazy powtarzane w pieśniach. Takie tweety śpiewane i po wielokroć powtarzane.
Piękno otaczającej przyrody, bo Taizé leży w Burgundii, nieopodal Cluny, wśród pól i łąk. Wokół domy mieszkańców urokliwe, najczęściej spowite bluszczem, tonące w kwiatach w atrakcyjnym dla tego regionu rustykalnym stylu. Zawsze podziwiam u Francuzów, tych z prowincji, jak w niezwykły sposób wyczuwają piękno.
Do Taizé wracam co roku i stale odkrywam coś nowego. To zawsze jest regeneracja ciała i ducha. Bo tam, bardziej niż w jakimkolwiek miejscu na świecie, sprawdza się zasada, że gdy Bóg jest na pierwszym miejscu to wszystko jest na właściwym miejscu.
Już po pierwszym pobycie w Taizé wiedziałam, że mój syn, jak tylko dostanie zaproszenie od braci, wstąpi do Wspólnoty. I tak się stało. Był ostatnim z braci, którego do Wspólnoty przyjmował jej założyciel brat Roger. Jest wśród braci jednym z czterech Polaków. A ja jestem z tego dumna.
O Taizé także mój tekst (http://wszystkoconajwazniejsze.pl/maria-wanke-jerie-tam-gdzie-spelniaja-sie-marzenia-o-idealnym-swiecie-75-lat-wspolnoty-taize/)
„Tam, gdzie spełniają się marzenia o idealnym świecie. 75 lat Wspólnoty Taizé”
na portalu WszystkoCoNajwazniejsze.pl
Nigdy nie byłem w Taizé, ale spotykałem się z ludźmi, którzy tam byli.
Pierwszy raz dowiedziałem się o tym we Wrocławiu na spotkaniach przy ul. Katedralnej 4.
Przez pewien czas dostawałem „Listy z Taizé” w języku francuskim.
Później pracowałem w Koninie z międzynarodową grupą studentów, gdzie pracowaliśmy przy budowie kościoła.
Wtedy dopiero tworzyły się fundamenty.
Dostałem od nich kamyk, który nawiązywał do Apokalipsy.
Nosiłem go na szyi i kiedyś jakaś dziewczyna pochwaliła się, że też ma taki krzyżyk. Mówiła, że była w Taizé.
Kiedyś dowiedziałem się, że brat Marek z Taizé jest tym samym Markiem, z którym pracowałem w Koninie
przy ul. Portowej.
Bóg go zawołał. Ale widać,że jest szczęśliwy, choć w głębi serca na pewno za panią tęskni.