Życie w ukryciu

„Stan wojenny był pacyfikacyjną represyjną operacją, o stosunkowo małej dolegliwości” – napisał na Twitterze Waldemar Kuczyński. Ten tweet wpisuje się w toczącą się dyskusję po manifestacji przed Sejmem byłych oficerów SB, którzy protestowali przeciw ustawie obniżającej im świadczenia emerytalne. Z ust jednego z 13 sygnatariuszy apelu „Stop dewastacji Polski” płk. rez. Adama Mazguły padły m.in. takie bulwersujące słowa: „Nie powiem, oczywiście były tam jakieś bijatyki, jakieś ścieżki zdrowia, ale generalnie najczęściej jednak dochowano jakiejś kultury w tym całym zdarzeniu”.

stan-wojenny-w-liczbach2

Jeśli strzelanie do bezbronnych ludzi (oficjalnie znanych jest ponad sto ofiar śmiertelnych), katowanie na śmierć podczas przesłuchań, pałowanie, rozpędzanie gazem i armatkami wodnymi pokojowych demonstracji, nie mówiąc o tysiącach uwięzionych, śledzonych, represjonowanych, zwalnianych z pracy, to chyba z płk. Mazgułą różnimy się w definicji pojęcia „dochowanie kultury” diametralnie. Wprawdzie potem za te słowa przeprosił, ale w pamięci pozostały.

W stanie wojennym nie spotkały mnie wymienione tu powyżej drastyczne represje. Ale i te łagodniejsze też były bardzo dolegliwe. Część moich doświadczeń ze stanu wojennego opisałam w tekstach:

„Tamta grudniowa noc” https://twittertwins.pl/tamta-grudniowa-noc/

„Kartka z kalendarza. Internowanie naukowców” https://twittertwins.pl/kartka-z-kalendarza-internowanie-naukowcow/

czy „Esbecja w domu, rewizja” https://twittertwins.pl/esbecja-w-domu-rewizja/

Dziś chciałam zwrócić uwagę na inny, rzadko podnoszony aspekt. Za represjonowanych oficjalnie uznaje się osoby, które były więzione, sądzone lub internowane. Ci, których poszukiwano, a dzięki ukrywaniu się udało im się uniknąć zatrzymania, za represjonowanych się nie uważa. A ukrywanie się – jak twierdził Władysław Frasyniuk – było gorsze niż więzienie.

Życie w ukryciu nie dotyczyło tylko samego ukrywającego się, to dolegliwość dotykająca całej rodziny. 13 grudnia 1981 roku mój mąż wyszedł razem z prof. Bolesławem Gleichgewichtem około godz. 8.00 rano. Był szefem strajku na Uniwersytecie Wrocławskim, Święta Bożego Narodzenia spędzał poza domem, wrócił na krótko przed Sylwestrem, by po próbie internowana go 4 stycznia 1982 roku, ukryć się na wiele miesięcy. Zostałam sama z dwójką małych dzieci (3 lata i 6,5 roku).

Czym było to dla mnie i mojej rodziny? Ukrywanie męża trzymałam w tajemnicy przed młodszym synem. Trzyletni Tomek był za mały, żeby mu to wytłumaczyć, mógł się przecież wygadać. Oficjalna dla dziecka wersja była, że tatuś pisze habilitację i musi mieć spokój. Tomkowi brakowało ojca. Nie rozumiał, dlaczego aż tak bardzo miałby przeszkadzać, że tatuś musiał się wyprowadzić z domu. I nie mógł go odwiedzić, choćby od święta. Inne dzieci mogły przychodzić na widzenia do internowanych i uwięzionych ojców. Tu żaden kontakt nie był możliwy. Dla trzyletniego dziecka taki okres to szmat czasu. Przecież nawet przy rozwodzie rodziców zapewnia się regularny kontakt z ojcem. Starszy syn wiedział, jak jest naprawdę i ta wiedza dla niespełna siedmioletniego chłopca też była potężnym obciążeniem. Bał się, że w razie, gdyby mnie zatrzymano, on i jego młodszy brat pójdą do Domu Dziecka. To był ogromny stres.

Ukrywanie się to była też konieczność dla mnie utrzymywania w tajemnicy sytuacji męża przed sąsiadami, których nie byłam pewna, także przed niektórymi osobami w pracy, którzy znali wyłącznie oficjalną wersję, że mąż ma urlop naukowy. Bardzo trudno żyć w ukryciu, ukrywać prawdę. Dlatego, gdy podziemna „Solidarność” załatwiła mi doraźną pomoc w pracach domowych – studentkę, której miałam przedstawić wersję, że mąż jest internowany, zrezygnowałam z jej pomocy. Nie umiem kłamać, nie potrafiłam ad hoc odpowiadać na pytania, gdzie mąż siedzi, jak jest traktowany, jak często go odwiedzamy. Oczywiście pomagała mi doraźnie w miarę możliwości rodzina, ale mama sama wymagała opieki, a siostra nie dość, że na nią spadła opieka nad mamą, to też miała małe dzieci i dodatkowe obciążenie związane z przechowywaniem w domu i wydawaniem na potrzeby podziemnej „Solidarności” pieniędzy z ukrytych słynnych 80 mln.

mieso

Z ukrywaniem się męża wiązała się też konieczność przekazywania mu wykupionego na kartki mięsa i wędlin. Był wówczas obowiązek rejestracji kartek żywnościowych w sklepie mięsnym; a realizowało się je raz w miesiącu. Należną mężowi comiesięczną porcję mięsno-wędliniarskiego zakupu musiałam dostarczyć podczas konspiracyjnego spotkania. Kilka dni wcześniej łącznik przynosił informację wypisaną na bibułce schowanej w długopisie lub pudełku od zapałek o miejscu i terminie spotkania. Najczęściej w tym czasie dzieci zostawały same w domu – starszy syn, który wiedział po co wychodzę, opiekował się swoim młodszym bratem. Dziś pozostawienie tak małych dzieci samych w domu na kilka godzin byłoby nie do pomyślenia. Sąd rodzinny za to grozi. Ale wtedy nie miałam innego wyjścia. I na szczęście dzieciom nie przyszło do głowy nic nierozsądnego.

ff052af8-938d-4261-8b4f-4395783d6398_665x665

A trzeba pamiętać, że przez pierwszych kilka miesięcy stanu wojennego nie działał w moim domu telefon, po wszystko stało się w długich kolejkach, a i płatności nie załatwiało się, jak dziś, przez internet, tylko trzeba było „odstać swoje” na poczcie. Ale najgorsze było obciążenie psychiczne i bezterminowość tej sytuacji. Ostatecznie mąż wrócił do domu na początku października. Ale ktoś, kto jest przyzwyczajony do ukrywania się, nabiera nawyków, które są uciążliwe w rodzinie. Bo to było życie „pod strachem”. Mąż nie odbierał telefonów, mimo że był w domu, nie otwierał drzwi, albo podchodził bezszelestnie i patrzył przez wizjer… A w ciągu dnia praktycznie go nie było. Wychodził rano i wracał po północy.

Czym się zajmował? Co robił? Dopiero dużo później dowiedziałam się, że był w czasie ukrywania się członkiem podziemnego RKS i jednym z najbliższych współpracowników Władysława Frasyniuka, z którym widział się niemal codziennie. I, że był szefem Radia „Solidarność”, które powierzono mu na początku sierpnia 1982 roku. W ciągu trzech tygodni sierpnia zmontował kilkudziesięcioosobową ekipę, złożoną ze współdziałających ze sobą sekcji. Udało się wyemitować pierwszą audycję już 29 sierpnia 1982 roku z zapowiedzią słynnej, nazwanej później „Bitwą Wrocławską”, manifestacji. Gdy mąż wrócił z ukrycia, dalej zajmował się radiem, nawet wtedy, gdy formalnie szefostwo przejął jego kolega, astronom Tadeusz Kozar. Za tymi audycjami, które można dziś odsłuchać na wystawie w Centrum Historii Zajezdnia, kryją się takie rodzinne historie jak moja. Dziś trzej „radiowcy” już nie żyją, to znakomici konstruktorzy Ryszard Wroczyński i Ryszard Wojtasik, a także technik Zygmunt Pelc, który był szefem „stawiaczy” nadajników na dachach. Historia Radia RKS zasługuje zresztą na oddzielną opowieść.

Ale takich rodzin, jak moja, były setki. I wiele, bardzo wiele osób, które poniosły nieskończenie większe konsekwencje stanu wojennego. Trudno dziś zliczyć wszystkie ofiary represji, gdyż oficjalne dane nie są niekompletne.

Dlatego dziś powinna nam towarzyszyć przede wszystkim modlitwa za ofiary i ich rodziny oraz hołd złożony wszystkim, którzy mieli wówczas odwagę przeciwstawić się reżimowi. Także tym bezimiennym, którzy dali schronienie poszukiwanym działaczom podziemnej „Solidarności”. Ukrywający się zmieniali mieszkania, aby ich nie namierzono. Mój mąż co miesiąc, ale poszukiwani listem gończym częściej, np. Frasyniuk raz na dwa tygodnie. A warto pamiętać, że ci ludzie, ukrywając poszukiwanych, sami się narażali. Za ukrywanie poszukiwanych listem gończym groziło do 15 lat więzienia. A dodatkowo, w czasach braków na rynku podstawowych produktów żywnościowych, tymi skromnymi dobrami musieli się jeszcze podzielić. Uszczknąć swoim najbliższym i ponieść dodatkowe koszty.

A mieszkania były też potrzebne na podziemne spotkania (jak moje z mężem, gdy mu co miesiąc przekazywałam mięsne kartkowe zakupy), czy to na zebrania RKS, lokum dla drukarzy, narad działaczy różnego szczebla, jak choćby w mieszkaniu mojej siostry spotkania tzw. sekretariatu, kolportażu prasy podziemnej, czy skrytki dla „trefnych”, bo oznaczonych banderolami,  pieniędzy z 80 mln zł. To rzesza ludzi, przed którymi chylę dziś czoła.

Jedną z takich rodzin, które ukrywały działaczy „Solidarności”, poznałam zupełnie przypadkowo. Gdy przez rok pracowałam w Szkole Podstawowej nr 45 we Wrocławiu, ucząc tam matematyki, szybko w pokoju nauczycielskim zorientowałam się kto jest kto, z kim można rozmawiać bardziej swobodnie. Jedna z nauczycielek opowiedziała mi w zaufaniu (a był to rok 1984), jak to w Wigilię 1981 roku zjawił się u niej w domu nieznajomy, ukrywający się w jej domu gość, przyprowadzony przez brata. Dużo później dowiedziałam się, że tym nieznajomym był mój mąż, a tej nauczycielki brat, to nieżyjący już dziś, wielkiej zacności człowiek dr Bogusław Kokurewicz – działacz podziemnej „Solidarności”, nasz dobry znajomy i współpracownik męża w podziemiu. Świat jest jednak mały.

Anonimowym dobrodziejom, którzy przed ukrywającymi się otworzyli swoje domy i serca, dzieląc się swoim niedostatkiem oraz narażając siebie i swoje rodziny, składam dziś wielkie Bóg zapłać.

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

13 komentarzy

  1. kadras1975@gmail.com' Mariusz pisze:

    Dziękuje za to co Pani napisała.To inne niż wszystko dotąd w tym temacie.Szczególnie w odniesieniu do obecnej „rzeczywistości”.My tego nie zrozumiemy bo mamy „dobrze”.Aż wstyd komentować.

  2. kadras1975@gmail.com' Mariusz pisze:

    Do mnie tylko w piątek gdy jechałem do pracy gdy stałem na przystanku podeszło dwóch małolatów z pytaniem „zastanawiam się jakiego koloru skóry jesteś?”.Jak rasowy „przek” odpowiedziałem poprawną polszczyzną z ż,rz,sz,cz.Obawiam się że inwokacja Pana Tadeusza by nie pomogła o recytacji „Reduty Ordona” nie wspominając.Pracuje w warszawskim mordorze zimno było więc się gówniarze pomylili(opatulony byłem).Razem ze mną wysiadają z autobusów hindusi,chińczycy.Wygraliście bez przemocy z komuną.Jak się w takich sytuacjach zachować?

  3. jerzpolski@wp.pl' Jurek pisze:

    Niezwykła historia. Wiele kobiet zasłużonych dla Polski w trudnym okresie stanu wojennego nie zostało zauważonych.

  4. elzbieta314@gmail.com' Elzbieta Zborowska pisze:

    Skoiowalam swoj wpis z FB w zwiæzku z powyższym tekstem

    Uważam że trzeba upamiętnić te kobiety,które w stanie wojennym same musialy sobie dawać radę bez mężów gdyż oni albo byli internowani, albo musieli siē ukrywać. A takich historii jaką Malgorzata przedstawiła na TwitterTwins jest wiele . Chodzi o to aby nie zniknęły z pamięci.Można ogłosić konkurs na wspomnienia, a potem zebrać i wydać w formie książki lub przechowywać w formie cyfrowej.np w Centrum Historii Zajezdnia lub w podobnym ośrodku.-

  5. stanorion@gmail.com' Vector pisze:

    Przede wszystkim szacunek dla Pani, dla małżonka i dla Pani całej rodziny. Sytuacja którą Pani przeżyła, dotknęła teź setki jeśli nie tysiące kobiet i dzieci. W czasie stanu wojennego nie byłem specjalnie represjonowany, ale doskonale pamiętam wszystkie uciążliwości które wtedy utrudniały życie. Mało kto pamięta teraz o ukrywajacych się, którym udało uniknąć się więzienia lub internowania. To prawda, że życie w ukryciu gorsze jest od więzienia i do tego naraża jeszcze członków rodziny i życzliwe osoby postronne, ktore w ukrywaniu pomagały. To anonimowi bohaterowie podziemia, bo ich nazwisk teraz nikt nie wymienia i zasług nie wspomina.

  6. dariaziemiec@gmail.com' Daria Ziemiec pisze:

    Przeczytalam ze 42 procent Polakow nie kojarzy daty 13 grudnia 1981r.Co gorsza sa tez tacy ktorzy uwazaja ze stan wojenny byl koniecznością.?Dla mnie stan wojenny to podeptane nadzieje społeczeństwa.Ubezwlasnowolnienie narodu przez grupkę ludzi ktorzy nigdy nie zostali osadzeni.To najczrniejsza karta naszej historii.Pamietam stan wojenny i dbam o to by moje dzieci wiedzialy co wydarzylo sie 13 grudnia.Opowiadalam im historie zwiazane z tym okresem a szczegolnie jedna zwiazana z moja babcią.Przed Wigilią moja babcia bladym switem zapukala do naszych drzwi.Przyjechala ze wsi z dwoma torbami.Po wypiciu herbata kazala mi sie elegancko ubrac i powiedziala ze zabiera mnie na spacer.Gdy mama zaczela ja przekonywac ze to nie jest dobry czas na spacer babcia powiedziala ze skoro przezyla bombardowanie to polskie czolgi jej nie straszne.Babcia byla stanowcza osobą .Oponowanie nie mialo sensu.Dostalam jedna torbę do ktorej nie miałam odwagi zajrzeć.?Przez kilka godzin chodzilysmy po ulicach i czestowalysmy zolnierzy i milicjantów chlebem upieczonym przez babcię.Przy kazdej wreczanej kromce moja babcia skladala zyczenia swiateczne i mowila ze chleb ten upiekla dla nich .Gdy zmarzniete wrocilysmy do domu zastalysmy placzaca mamę.Pamietam ostry ton babci ktora powiedziala mamie ze ci co to zrobili zostaną srogo osądzeni .Nigdy tez nie zapomnę niewiele starszych ode mnie zolnierzy marznacych i przerazonych rownie jak ja tym co się wydarzylo.Po latach zrozumiałam jak wazny byl gest mojej babci.?

  7. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Ciekawe komentarze pod zapowiedzią tego tekstu pojawiły się na Facebooku.

    Krzysztof Turkowski: Gratuluję podjęcia tematu, wiąże się z tym wiele dramatów, ale także anegdot. Chętnie podzielibyśmy się wspomnieniami. Dobrym miejscem byłby cykl w ramach „Ośrodka Pamięć i Przyszłość”. Musimy się spieszyć, gdyż przeciw nam działają nasze pesele.

    Ewa Mastalska: Zapraszam oficjalnie obie Panie do udziału w moim projekcie przygotowywanym razem z innymi znajomymi dotyczącym kobiet zaangażowanych w działania opozycyjne na Dolnym Śląsku. Inspirowany filmem i książką Marty Dzido „Solidarność według kobiet”.

    Marcin Gugulski: Dziękuję. Racja. A o ukrywających pamiętam – i chyba nigdy zaciągniętego wówczas długu wdzięczności nie zdołam dość hojnie spłacić.

    Krystyna Duda: 12 grudnia wybraliśmy się do Krakowa, do bratostwa i rano, 13 grudnia po niemal całonocnych rozmowach usłyszeliśmy pełne wyrzutu słowa ich kilkuletniego syna: „zepsuliście telewizor i nie mogę obejrzeć „Teleranka”! Po jakimś czasie z niedowierzaniem słuchaliśmy złowrogo brzmiących słów Jaruzelskiego. A potem był powrót do domu, na zatłoczonym dworcu krakowskim przez megafony powtarzane były komunikaty o powrocie do miejsc stałego zameldowania, a my musieliśmy przed powrotem do Opola odebrać naszą dwuletnią córeczkę od mojej mamy. Z innego województwa, którego granice przekroczyć trzeba było nielegalnie.

  8. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Wpisuję kolejne komentarze z Facebooka:

    Ewa Mastalska: Nie wiem czy Panie widziały film, nie ma go w komercyjnej dystrybucji, ale jest pokazywany w całej Europie i zdobył liczne nagrody, mogę pożyczyć kopię. Jest on świetny, ale książka wręcz porażająca dlaczego nie pamięta się o tylu wspaniałych dzielnych kobietach.

    Ludwika Ogorzelec Już było wiele takich projektów np”Szminka na sztandarze ” w 2001 …. oczywiście że nie wolno pomijać roli kobiet w pracy konspiracyjnej lat 80 tych , ale trzeba tez uważać na to aby i tutaj nie wkradała się polityka feministyczna europejskiego lewactwa- robiąca podziały w tej drogiej nam pamięci, tamtych czasów : na my kobiety i oni mężczyźni ! Byliśmy razem ! Ja nie czułam się dyskryminowana przez chłopców z którymi drukowałam – ( będąc szefem drukarni) , czy pracując na nasłuchu z moim szefem Janem Pawłowskim w komórce ” Kontrwywiadu SW ” w latach 1983-85 . Jeżeli widzę problem to w nierzetelności przedstawiania aktualnie historii tamtych czasów. Oddawanie tego przekazu reżyserom (z funduszami na : sztuka teatralna ” Pomarańczyk” , „Zajezdnia” itp…)w ręce osób o wątpliwej przeszłości, osób/ sił sprawczych celowo manipulujących przekazem historycznym dla im potrzebnych, socjotechnicznych celów . O potrzebie niektórych, nie najbardziej bohaterskich w tamtych czasach osób do wysuwania się na plan pierwszy, zasłaniając tym prawdziwych bohaterów ( którzy są skromni, często niezdający sobie sprawy jak bardzo istotna role kiedyś pełnili), dopisywania przez niektórych sobie zasług , bądź pisanie całych fikcyjnych biografii. Największy problem widzę tutaj a nie w tym że kobiety! że mężczyźni.

    Jacek Ściobłowski: I dodać do tego nasze Matki, żony, siostry czy dziewczyny, które czasami musiały za nami jeździć po całej Polsce w rytm autobusów turystycznych SB: Kleczkowska, Grodków, Strzelce Opolskie, Łupków, Załęże, Uherce, Lublin, Nysa…. A one za nami – PKP, PKS, okazją…

  9. gregr@o2.pl' Grzegorz pisze:

    Dziękuję za ten wpis. Zrobił mi dzisiaj dzień. Starałem się dziś wyłączyć ze spektaklu hipokryzji, który zafundowały nam obie zwaśnione strony.
    Termin PR robi ostatnio oszałamiającą karierę. Dziś bohaterami są ci, którzy umieją się sprzedać. Solidarność to 16 mln ludzi. Kojarzymy z tym ruchem zaledwie kilkanaście osób. A to bardzo krzywdzące dla pozostałej grupy. Nie ujmując zasług liderom, bohaterami są dziesiątki tysięcy ludzi. Postawa Pani i męża budzi ogromny podziw i szacunek. Gdzieś tam daleko od Warszawy, rozgrywał się dramat i walka o wolność. Strach, niepewność, ból i tęsknota. Jestem pełen podziwu dla wtedy jeszcze 7 letniego syna. Nie każde dziecko potrafiłoby udźwignąć taki ciężar. To był trudny czas dla nas wszystkich. Zastanawiam się co zostało jeszcze z tamtych wartości? Wygraliśmy, ale cały czas dewastujemy to, co wtedy udało się osiągnąć. Gratuluję rodzinie. Piękna historia w tak trudnych wtedy czasach.

  10. b.utecht@onet.pl' Barbara Utecht pisze:

    Pragnę bardzo serdecznie podziękować autorce tekstu za opisanie tej wzruszającej i dramatycznej historii tamtych czasów. Otóż ja darowałam sobie wczoraj te wszystkie manifestacje i wzorem lat ubiegłych w ciszy i zadumie od rana starałam się być w tym smutnym dniu w kilku miejscach pamięci ludzi, których znałam a mianowicie byłam ze zniczem przy głazach: Ojca Honoriusza Kowalczyka, Piotra Majchrzaka oraz Wojciecha Cieślewicza. Następnie udałam się na Mszę św. w intencji ofiar stanu wojennego do oo. Dominikanów. Obejrzałam także na Stary Rynku wystawę z pacyfikacji kopalni Wujek. Życiorysy ofiar, to materiał wstrząsający, większość z nich, to byli ludzie młodzi. Najbardziej utkwił mi moment, kiedy 14 grudnia funkcjonariusze SB przyszli do klasztoru oo.Dominikanów pytając o zakonnika, który dnia 13-tego w niedz. wygłosił kazanie. Sądzili, że to kazanie głosił właśnie o. Jan Góra i został zatrzymany. Po przesłuchaniu jednak zorientowali się, że to nie on głosił owe kazanie po czym został wypuszczony. Szybko ustalili, że niedzielne kazanie głosił jednak o. Tomasz Alexiewicz duszpasterz akademicki szybko dostarczyli mu wezwanie. Podczas przesłuchania zmuszali, by podpisał listę lojalności wobec władzy komunistycznej, kiedy odmówił został aresztowany. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć tego widoku, kiedy wyprowadzano kapłana w kajdankach. Przewieziono go do Gębarzewa k/Gniezna, gdzie mieścił się ośrodek internowania dla działaczy „Solidarności” z Wielkopolski. Z więzienia wyszedł po interwencji Arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego przed Bożym Narodzeniem. Dlaczego o tym właśnie piszę? Ponieważ mój śp. Wujek był księdzem i razem z o. Alexiewiczem jeździli z posługą /Msza.św i spowiedź/ do robotników Cegielskiego. Wiadomo, jak bardzo to było władzy nie na rękę. Każdy wyjazd Wujka był dla mnie prawdziwym koszmarem, bo nigdy nie byłam pewna, co może się wydarzyć. Jak widać stan wojenny zagrażał nie tylko opozycji, ale zupełnie niewinnym ludziom. Chciałabym tylko dodać, że na wszystkich głazach upamiętniających te bliskie mi ofiary widnieje ten sam napis: „Jeśli ludzie zamilkną, głazy wołać będą”.

  11. Maria Wanke-Jerie pisze:

    Wprowadzenie stanu wojennego zmieniło bardzo wiele także i w moim życiu. Dwa dni wcześniej przed niedzielą 13 grudnia zamieszkała u mnie Mama, która dostała przepustkę ze szpitala. Rano mieliśmy się razem wybrać na zabawę mikołajową dla dzieci. Wieczorem, gdy nieoczekiwanie o godzinie 23.00 przerwany został program telewizyjny nie czułam jeszcze niepokoju. Spodziewałam się wprowadzenia jakiegoś stanu nadzwyczajnego, ale wydawało mi się, że będzie to tydzień później.
    Rano zbudził mnie dzwonek do drzwi. To mąż mojej siostry zakomunikował nam, że wprowadzono stan wojenny, prosił, żeby mój mąż zabrał moją siostrę z dziećmi do naszego domu. Poinformował też, że nie będzie się na razie z nami kontaktował. Po tych słowach zniknął za drzwiami. Wiedziałam, że jako wiceprzewodniczący „Solidarności” na Uniwersytecie Wrocławskim pojechał pewnie do gmachu głównego uczelni. Po szybkim śniadaniu mój mąż przywiózł moją siostrę z dziećmi. Zamieszkaliśmy w osiem osób w mieszkaniu o powierzchni 48 m kw.
    W nocy z niedzieli na poniedziałek nie dawał mi spać turkot za oknem. Szepnęłam do męża: „Co te tramwaje tak jeżdżą i jeżdżą?”. A mąż na to: „To nie tramwaje, to czołgi”. Nie uwierzyłam, myślałam, że tak mówi przez sen. Ale rano, gdy wstał z łóżka, zawołał, żebym podeszła do okna: „Zobacz te swoje tramwaje”. Popatrzyłam i jak daleko mogłam sięgnąć wzrokiem w jedną i drugą stronę jechały wojskowe skoty, jeden za drugim, przejeżdżając przez most Grunwaldzki zmierzały do centrum miasta. Poczułam chwilowy skurcz przerażenia. Była piąta rano.
    Bardzo dzielnie zachowywała się nasza Mama, o szóstej rano, jak tylko co skończyła się godzina milicyjna poszła kupić chleb. To było niejako doświadczenie z czasów wojny, że w takiej sytuacji może zabraknąć chleba. Wybrałam się z nią razem w ten siarczysty mróz, jakim wtedy skuta była polska ziemia. Mama miała rację, przed sklepem już stała spora kolejka. W ten trudny, pełen niepokoju czas, Mama wnosiła sporo racjonalnego myślenia o sprawach tzw. przyziemnych, ale bardzo ważnych. Trudno było ogarnąć czwórkę małych dzieci na tak małej powierzchni, zwłaszcza że i im udzielał się niepokój. Tak mieszkaliśmy razem prawie do samych Świąt Bożego Narodzenia, wspierając się nawzajem.

  12. m.wanke.jakubowska@gmail.c' Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Dziękuję za wszystkie słowa uznania zarówno za postawę w tamtych trudnych czasach, choć robliśmy po prostu to, co należało wtedy robić i co było w naszych moźliwościach, jak j za utrwalanie pamięci. Tak, to prawda, że na niekorzyść działają nasze pesele i z tym utrwalaniem nie można czekać kolejnych 35 lat. Wspominajmy, by zachować dla potomnych. I życzmy im, by żyli w lepszych niż my w młodości czasach. I by potrafili to docenić.

Skomentuj Małgorzata Wanke-Jakubowska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *