Wygrani i przegrani

Gorący był wieczór 28 czerwca, nie tylko ze względu na upał, który nam towarzyszył niemal do końca dnia, ale przede wszystkim na temperaturę politycznych emocji. Co przyniósł, kto wyszedł z tarczą, a kto na tarczy? Jedno jest pewne, piłka wciąż jest w grze, bo za dwa tygodnie druga tura wyborów.

Pierwszym wygranym, ogłoszonym tuż przed końcem ciszy wyborczej, była frekwencja. Według exit poll IPSOS wyniosła ona 62,9 proc., a ostateczne wynik to aż 64,51 proc., co oznacza udział prawie 19,5 mln wyborców. To dużo, ale nie jest to rekord w historii wszystkich wyborów po 1989 roku, jak powiedział Michał Adamczyk w TVP1 i TVPinfo. Najwyższą frekwencję (procentowo) odnotowano podczas wyborów prezydenckich w 1995 roku – w pierwszej turze wyniosła ona 64,7 proc., a w drugiej była jeszcze wyższa, osiągając poziom 68,23 proc. Liczbowo jednak obecna jest rekordowa, bowiem więcej jest w tym roku uprawnionych do głosowania: w II turze w 1995 roku głosowało 19 146 966 osób przy ponad 68-proc. frekwencji, a obecnie 19 425 459 przy frekwencji 64,51 proc. Wysoka frekwencja to korzystne zjawisko bez względu na rezultat wyborów. To zwycięstwo demokracji. Warto zauważyć, że począwszy od 2015 roku z wyborów na wybory frekwencja zdecydowanie rośnie. A więc pod tym względem demokracja w Polsce ma się całkiem dobrze. I nie tylko pod tym względem.

Dziwna to była kampania, bo i nadzwyczajne towarzyszyły jej okoliczności. Gdyby nie pandemia, której apogeum przypadło na toczący się już proces wyborczy, nie tylko mielibyśmy to już dawno za sobą, ale i nie ci kandydaci ścieraliby się w drugiej turze, do której najprawdopodobniej by doszło.

Wprowadzenie stanu nadzwyczajnego, czego domagała się opozycja, przesunęłoby termin wyborów na koniec sierpnia lub nawet początek września, przedłużyłoby to kadencję urzędującego prezydenta (gwarantuje to konstytucja  – Art. 228. p. 7.), ale niemożliwa byłaby wówczas wymiana kandydata głównej partii opozycyjnej. Ten niespotykany dotychczas tryb (nieodbyte wybory w konstytucyjnym terminie 10 maja) spowodował de facto ogłoszenie nowych wyborów. Umożliwiło to wymianę zaliczającej rekordową liczbę wpadek Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na znacznie sprawniejszego Rafała Trzaskowskiego i zgłoszenie dodatkowego, jedenastego kandydata Waldemara Witkowskiego. Doszły więc nowe twarze, niosąc świeżość, co daje na krótko wyraźną przewagę, a że czas był istotnie niezbyt długi, przyniosło to dodatkowe punkty Rafałowi Trzaskowskiemu. To tak, jakby na bieżni wymienić jednego zmęczonego biegacza na nowego i dodać jeszcze jednego. Oczywiście Waldemar Witkowski nie był z liczącej się puli kandydatów, bo cały ten manewr sprzyjał tylko jednemu – Rafałowi Trzaskowskiemu.

Błyskawicznie odrobił on straty swojej poprzedniczki i ostatecznie „przebił” jej maksymalny wynik o kilka punktów procentowych. Wszedł do zgranych już kandydatów, którzy mieli zaplanowaną i rozpisaną kampanię na inny czas, ze swoimi świeżymi pomysłami, nieopatrzoną twarzą i inną osobowością. To mu dało przewagę. No i uratowało Platformę Obywatelską przed marginalizacją.

Dlatego niewątpliwie można zaliczyć Rafała Trzaskowskiego do wygranych pierwszej tury wyborów, zwłaszcza że wynikiem 30,46 proc. głosów „przebił” rezultat swojej partii z jesieni 2019 roku o prawie 3 pp.

Urzędujący prezydent Andrzej Duda zdecydowanie wygrał pierwszą turę wyborów, uzyskując 43,5 proc. głosów, czyli najwyższy wynik spośród wszystkich kandydatów i ponad trzynastoprocentową przewagę nad głównym rywalem, ale jednak poniżej oczekiwań. W zasadzie powtórzył rezultat  uzyskany przez Zjednoczoną Prawicę podczas wyborów parlamentarnych w 2019 roku, nie stracił więc, ale i nie zdobył nowych wyborców. To zwycięstwo pozwala mu z nadzieją na wygraną walczyć w drugiej turze o prezydenturę, ale zapewne nie do końca satysfakcjonuje. Długo można by analizować przyczyny, dlaczego tak się stało, ale fakt jest faktem, że prezydent nie wyszedł poza elektorat swojej partii, co z  kolei udało się jego głównemu konkurentowi.

Analizując jednak dane liczbowe, a nie procentowe, okazuje się, że na Andrzeja Dudę głosowało jednak o 350 tys. osób więcej niż na Zjednoczoną Prawicę w 2015 roku, a na Rafała Trzaskowskiego aż o 800 tys. więcej niż na Koalicję Obywatelską.

Na podium znalazł się też Szymon Hołownia, uzyskując rewelacyjny jak na debiutanta w polityce wynik 13,87 proc.

To wprawdzie o 1/3 mniej niż uzyskał inny debiutant spoza polityki pięć lat wcześniej (Paweł Kukiz też zajął trzecie miejsce w wyścigu prezydenckim w 2015 roku, zdobywając aż 20,8 proc. głosów), ale i tak jest rezultat imponujący. Co z nim zrobi? Jak zachowa się jego elektorat? Czy sam Szymon Hołownia włączy się do gry w drugiej turze, udzielając wsparcia Rafałowi Trzaskowskiemu? Jawnego pewnie nie udzieli, ale na ciche poparcie prezydent Warszawy może zapewne liczyć. Zasadne jest też pytanie, kim są wyborcy Szymona Hołowni, co ich łączy i jakie mają preferencje? Czy spaja ich tylko antyPiS, czy może jakieś idee? Na te pytania nie znamy jeszcze odpowiedzi. A one mogą być kluczowe w ostatecznej rozgrywce 12 lipca. Pytaniem otwartym jest także i to, czy Szymon Hołownia pójdzie śladem swoich poprzedników spoza polityki startujących w wyborach, tzn., czy zagospodaruje środowisko, które skupił wokół siebie w kampanii i założy partię. Taką pomiędzy PiS i PO, przełamując w ten sposób duopol obu gigantów, który zdominował życie polityczne ostatnich lat? Kto za nim stoi, kto wymyślił i realizuje projekt „Hołownia”, bo że nie jest on wolnym strzelcem, któremu zamarzyła się prezydentura, to widać gołym okiem. No i w końcu, czy – jeśli powstanie „partia Hołowni” – będzie to trwały byt na scenie politycznej, czy znów efemeryda jednego sezonu? Za wcześnie, aby dziś na te wszystkie nasuwające się pytania odpowiedzieć.

Wygranym, choć nie w takim stopniu jak Hołownia, jest też Krzysztof Bosak, który zajął w wyścigu prezydenckim czwarte miejsce z 6,78 proc. poparcia.

Wyraźnie umocnił zarówno swoją pozycję w Konfederacji, jak i miejsce tej partii na scenie politycznej. To jego osobisty sukces. Potrafił wygrać prawdziwe prawybory w swoim środowisku politycznym przy bardzo ostrej rywalizacji i uzyskać zupełnie przyzwoity wynik w pierwszej turze wyborów prezydenckich. No i jego elektorat będzie języczkiem u wagi drugiej tury. Już w wieczór wyborczy widać było „umizgi” obu głównych konkurentów do wyborców Bosaka. Nie da się już Konfederacji zamilczeć i lekceważyć, jak to się działo do tej pory. Stała się istotnym bytem politycznym i ma szanse na zwiększenie w przyszłości swego stanu posiadania.

Przegrani to Władysław Kosiniak-Kamysz i Robert Biedroń, którym nie udało się uzyskać nawet 3 proc. głosów, a więc grubo poniżej wyników ugrupowań, które ich wystawiły.

W przypadku Władysława Kosiniaka-Kamysza to w zasadzie nawet nie jest aż tak zaskakujące, bo w ostatnich wyborach prezydenckich jego poprzednicy nie mieli nawet takiego rezultatu (w 2005 roku Jarosław Kalinowski zdobył 1,8 proc., w 2010 roku Waldemar Pawlak – 1,7 proc., w 2015 roku Adam Jarubas 1,6 proc.). Z tego punktu widzenia 2,36 proc. Kosiniaka-Kamysza to i tak znacznie więcej niż „ugrali” wcześniej jego partyjni koledzy. Ale w porównaniu do wyniku PSL to ponad trzy i półkrotnie mniej. Jeszcze gorzej wypadł Robert Biedroń, z wynikiem 2,22 proc. pozostał daleko w tyle za swoją partią SLD, która w 2019 roku zdobyła 12,56 proc. głosów. To prawie sześciokrotnie mniej. To jeszcze mniej niż pięć lat temu uzyskała Magdalena Ogórek, która zdobyła 2,38 proc. głosów. Z tą tylko różnicą, że ona była wyciągniętą z kapelusza debiutantką, a Biedroń jest jednak wyrazistym politykiem, pełniącym w przeszłości i funkcję prezydenta Słupska, i sprawującym mandat posła (obecnie europosła). Ta przegrana jest dlatego tym bardziej pewnie dla niego i Lewicy bolesna. Jest też znacząca, bo de facto marginalizuje to środowisko, skupiając lewicowych wyborców wokół Rafała Trzaskowskiego.

Druga tura jest według mnie wielką niewiadomą. I to z to kilku co najmniej powodów.

Po pierwsze, nigdy do tej pory wybory nie odbywały się w lipcu, w szczycie sezonu urlopowego. Dziwnego sezonu, bo masowe wyjazdy na wypoczynek nieco hamuje trwająca wciąż epidemia. Więc dlatego jeszcze mniej wiadomo, jaki wpływ będzie miał lipcowy termin na frekwencję wyborczą. I jakie grupy wyborców kanikuła zatrzyma przed udaniem się do urn.

Po drugie, nie wiadomo, jakie będą przepływy elektoratów do dwóch konkurentów, a ilu z wyborców pozostałej dziewiątki zostanie w domu. Z wyboru (bo nie ma na kogo głosować) czy z powodu urlopowych okoliczności.

Po trzecie, nie wiadomo, ilu nowych wyborców pojawi się w drugiej turze. Nowych, tzn. tych, którzy nie głosowali w pierwszej, a teraz uznają, że Polska w potrzebie (co by pod tym hasłem nie rozumieć) i należy udać się do lokali wyborczych, oddając głos na popieranego przez siebie kandydata. Przypuszczalnie to oni zdecydują o ostatecznym wyniku tych wyborów. Liczyć się będzie dosłownie każdy głos, a różnica pomiędzy kandydatami może być minimalna. Rozstrzygająca może być nawet kilkuset-, albo i kilkudziesięciogłosowa przewaga.

A to bodajże najważniejsze wybory ostatnich lat. Ks. Janusz Chyła napisał na Twitterze: „Za dwa tygodnie wybierzemy nie tylko prezydenta na pięć lat, ale tożsamość kulturową i wartości, które będą kształtowały życie społeczne na dziesięciolecia”. Podobną opinię wyraził w wywiadzie dla tygodnika „Do Rzeczy” prof. Andrzej Nowak. Zgadzam się też z oceną Piotra Zaremby, że nie jest to wybór pomiędzy absolutnym dobrem a absolutnym złem. To prawda, nie jest. To są demokratyczne wybory pomiędzy dwoma kandydatami reprezentującymi dwie zupełnie odmienne wizje Polski. Mam nadzieję, że to dobrze wybrzmi w tej niespełna dwutygodniowej kampanii przed drugą turą i ci, którzy jeszcze się wahają, będą mogli spokojnie wybrać. Wybrać, jakiej Polski chcą na najbliższe lata.

Życzę Państwu dobrych, przemyślanych wyborów w niedzielę 12 lipca i udanego letniego wypoczynku!

Małgorzata Wanke-Jakubowska

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista public relations, przez 27 lat była pracownikiem Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu i przez 18 lat rzecznikiem prasowym tej uczelni. Po studiach pracowała w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Wrocławskiego na stanowisku naukowo-dydaktycznym; jej zainteresowania naukowe dotyczyły algebry ogólnej.

Możesz również polubić…

4 komentarze

  1. Maria WANKE-JERIE pisze:

    Muszę przyznać, że zmęczyło mnie śledzenie tej kampanii wyborczej, zwłaszcza że była to już czwarta z kolei po kampanii samorządowej, europejskiej i parlamentarnej, a – dodatkowo – z powodu pandemii została ona wydłużona o 51 dni. Czułam się zmęczona, choć pasjonuję się polityką. Kampanie bowiem, z wyborów na wybory, w coraz większym stopniu opierają się na polaryzacji, coraz mniej miejsca w nich na umiar, namysł, a coraz więcej jest emocji i demonizowania konkurentów. W życiu tak bardzo nie lubię przesady, cenię umiarkowanie, nawet napisałam kiedyś tekst „O cnocie umiaru” [https://twittertwins.pl/umiar/]. Marek Migalski w swojej nowej książce „Homo Politicus Sapiens” daje dramatycznie prostą receptę na wygranie wyborów: „Odwołać się do najbardziej pierwotnych emocji – rozkochać wyborcę w sobie i przestraszyć go rywalami. I jeszcze zbudować plemię, które utwierdzi wyborcę w tych uczuciach”. Takie są dzisiaj kampanie wyborcze, które coraz bardziej się profesjonalizują, a więc w coraz większym stopniu respektują receptę Migalskiego. Dla cnoty umiaru, który tak cenię w każdej dziedzinie życia, nie ma już miejsca. Dlatego cieszę się na długą przerwę przed następną kampanią wyborczą. Chyba że byłyby, nie daj Boże, jakieś przyspieszone wybory. Bez względu na wszystko inne, warto pomyśleć, że to bardzo zły scenariusz. Bardzo zły dla Polski.

  2. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    W tekście powyżej (pisanym niespełna dobę po zakończonej I turze wyborów) postawiłam kilka pytań dotyczących Szymona Hołowni:

    1) Kim są wyborcy Szymona Hołowni, co ich łączy i jakie mają preferencje? Czy spaja ich tylko antyPiS, czy może jakieś idee?

    2) Czy Szymon Hołownia pójdzie śladem swoich poprzedników spoza polityki startujących w wyborach, tzn., czy zagospodaruje środowisko, które skupił wokół siebie w kampanii i założy partię?

    3) Kto za nim stoi, kto wymyślił i realizuje „projekt Hołownia”, bo że nie jest on wolnym strzelcem, któremu zamarzyła się prezydentura, to widać gołym okiem?

    Dziś, po wspólnej konferencji (równocześnie na facebooku) Szymona Hołowni i Rafała Trzaskowskiego chyba wszystko jest jasne.

    Dali temu wyraz internauci:

    Od początku nie miałem wątpliwości, czemu dawałem wyraz we wpisach, że startuje jako Kukiz 2.0 dla konkretnego celu, czyli rozstrzygnięcia wyniku II tury na potrzeby liberalnego centrum. I to właśnie ma miejsce. Czy skutecznie? Dowiemy się 12 lipca – napisał na Twitterze Marcin Palade.

    Zdziwieni? Przecież wystarczyło zerknąć na zaplecze – kolejna, poprawiona wersja Palikota i Petru. Tym razem bardziej ukrywająca służbę wobec „ustawionych” pod kamuflażem „katolika, ale bez przesady”.
    Gdyby nie kłamał w I turze, wezwałby swój elektorat do zbojkotowania drugiej – ocenił Rafał Ziemkiewicz.

    Od kiedy tylko #Hołowna2020 wystartował, wystartował oczywiste było, że ma być swoistym Kukizem dla lewicy, zaktywizować jak najwięcej obojętnych i niezdecydowanych aby następnie przekazać kandydatowi PO. Różnica zasadnicza, że Paweł był prawdziwy a tutaj widać nienajlepsza reżyserię. Nuda.

    Można się z tymi komentarzami nie do końca zgadzać, ale fakt, że „projekt Hołownia” to nie dzieło wolnego strzelca, któremu zamarzyła się prezydentura, ale działanie mające w zamierzeniu wzmocnić (w II turze) kandydata Koalicji Obywatelskiej o niezależnych, bardziej konserwatywnych i poszukujących pozapartyjnego kandydata wyborców.

    Polecam tekst Artura Ceyrowskiego, do którego lektury zachęca ks. Piotr Warzynek na fb
    https://www.facebook.com/1549093309/posts/10216712858404377/

    Paradoks polega na tym, że wbrew marzeniom liberalnej bańki Rafał Trzaskowski zyskuje niewiele, a potencjalny ruch Hołowni traci sporo – uważa Piotr Trudnowski.

    Czy ma rację, dowiemy się jedenaście dni.

  3. inf_el@interia.pl' inf-el pisze:

    Bardzo wyważony artykuł.
    Nie rozumiem tylko, dlaczego wprowadzenie Waldemara Witkowskiego miałoby sprzyjać Rafałowi Trzaskowskiemu ?
    Bo tak zrozumiałem wpis.

  4. Małgorzata Wanke-Jakubowska pisze:

    Czas na podsumowanie.

    Zgadzam się z moją siostrą, która tęskni za umiarem. Cóż, przed pierwszą turą wyborów, przyglądając się kampanii, która się toczyła, wydawało się, że gorzej, tzn. ostrzej, mniej merytoryczne, z chwytami poniżej pasa, już być nie może. A tymczasem, po pierwszym tygodniu okazało się, że ten osławiony optymista, który w takiej sytuacji mawia „może, może”, znów miał rację.

    Bo to, co się w tej chwili dzieje, to jest dno dna. I to, co najbardziej mnie smuci, to to, że odwrotu od tego stylu nie widać.

    Przypomina się sytuacja z 1997 roku, gdy podczas pielgrzymki Jana Pawła II do Wrocławia odbywała się modlitwa ekumeniczna w Hali Stulecia z udziałem Ojca Świętego. Miałam na to spotkanie wejściówkę z puli Akcji Katolickiej i udałam tam się wraz z innym członkiem zarządu tego stowarzyszenia, a zarazem byłym, niezwykle zasłużonym działaczem Solidarności Walczącej. Siedzieliśmy obok siebie i razem z innymi ludźmi, którzy szczelnie wypełniali Halę mieszczącą ok. 7 tys. osób, czekaliśmy na przyjazd Papieża. Gdy wśród osób wchodzących od strony podium pojawił się prezydent Aleksander Kwaśniewski wraz z małżonką rozległy tu i ówdzie buczenia, zdradzające oznaki zawodu, że to jeszcze nie ten wyczekiwany Gość. Ale mój towarzysz nie ograniczył się do tej formy dezaprobaty, tylko podniósł się z miejsca i zaczął na stojąco, aby go było lepiej słychać, głośno wykrzykiwać: „Magister, magister!”. Odnosiło się to, przypominam, do zatajenia przez Aleksandra Kwaśniewskiego faktu, że jego wyższe wykształcenie jest niepełne bez stopnia magistra. I choć Kwaśniewski był – i jest – całkiem nie z mojej bajki, myślałam, że się spalę ze wstydu za zachowanie mojego towarzysza. Pod byle pretekstem przesiadłam się w inne miejsce, by nikt nie kojarzył mnie z tym panem. Bo to była obraza nie tyle osoby o nazwisku Aleksander Kwaśniewski, tylko wybranego w wolnych wyborach urzędującego Prezydenta RP.

    Dlatego zdumiewa mnie, że dziś całkiem szacowne, kulturalne zdawałoby się osoby, są dumne z tego, że wygwizdują prezydenta. Wstyd mi za moje miasto, które urządziło mu „kocią muzykę” podczas wiecu w Rynku we Wrocławiu. To samo miasto pozwoliło wcześniej spokojnie i bez przeszkód wiecować jego konkurentowi.

    „Nie propaganda wyborcza, nie przesada w argumentacji – a po prostu kłamstwo powtarzane po sto razy i nienawiść z pianą na ustach – to główne cechy kampanii przeciw Andrzejowi Dudzie” – napisała na Twitterze Agnieszka Romaszewska.

    A że akcja rodzi reakcję, obie strony zaczynają nie przebierać w słowach i czasem padają takie, które nie powinny były paść.

    „Polityka to czyste emocje”, jak mawiał Arkadiusz Czerepach w przywoływanym tu już nieraz serialu „Ranczo”. A i jego metody kłamliwych pomówień bez dowodów, które dopiero wyjaśnią się po wyborach, znajdują tu zastosowanie.

    Jest mi smutno, że ten pierwszy tydzień kampanii przed drugą turą wyborów nie posunął ani o milimetr wiedzy wyborców nt. odmiennej wizji państwa prezentowanej przez każdego kandydatów. Po to, by wyborcy mogli świadomie wybierać. Zresztą, gdy można, zaprzeczając swoim poglądom wypowiadanym ledwie kilka miesięcy temu, głosić coś zgoła innego, sprzecznego z tym, to słowa, zapowiedzi przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.

    A co się liczy? Pomówienia prosto z magla. I tylko można pytać, komu one bardziej pomogą, a komu zaszkodzą, bo tego też dziś nie wiadomo.

    Dlatego trzeba zgodzić się z ks. Pawłem Kajlem, który napisał: „Obudźmy się ludzie! Wróćmy do normalnego życia! To mój ostatni retweet a propos przywileju/obowiązku oddania głosu… Nie trzeba uczestniczyć w brudnej kampanii, nurzając się w rynsztoku fake news-ów… warto jeno skorzystać z prawa wyborczego”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *