Rzecz o rozwodach – dwie historie

Rozwód1

Rozwodów jest dziś znacznie więcej niż kiedyś. To nie tylko wniosek z jednoznacznych statystyk, które tę tezę potwierdzają, ale także z obserwacji. Podczas każdego spotkania ze znajomymi dowiaduję się o kolejnym takim przypadku. Rozwód to nie tylko trauma dla rozstających się małżonków, ale przede wszystkim dramat ich dzieci, także cierpienie rodziców, słowem ból dla całej rodziny. Dlaczego więc?

Wspominam historię sprzed ponad czterdziestu lat. Małżeństwo kolegi szkolnego mojego męża najtrudniejsze lata miało już za sobą. Córeczka wyrosła z wczesnodziecięcych chorób i poszła już do szkoły. W mieszkaniu teściów, które dzielili też z rodziną brata żony, zrobiło się trochę więcej miejsca, bo brat i bratowa dostali właśnie klucze od swojego mieszkania. A i dla nich samych nadzieja na własne M była coraz bliższa, bo sygnały ze spółdzielni brzmiały coraz bardziej optymistycznie. Słowem, było lepiej, a za parę miesięcy miało już być całkiem dobrze. I wtedy właśnie jak grom z jasnego nieba nadeszła wiadomość, że w tym małżeństwie coś się zaczyna psuć. Przyjaciel męża przychodził do naszego domu, a ja zostawiałam panów samych, by rozmowa mogła być bardziej bezpośrednia i szczera. Wiem, że nawet były i łzy. Trudno się dziwić, gdy mężczyzna po latach starań o żonę i dziecko, naraz dowiaduje się, że jest do niczego, że drażni nawet swoją obecnością, a wszystko co robi, nic nie jest warte. To musi boleć. Najgorsze, gdy nie wiadomo dokładnie w czym rzecz, co można skorygować, poprawić. To widomy znak, że nie o korekty chodzi i że najpewniej znalazł się on, ten trzeci. To on sprawia, że mąż staje się zły tylko dlatego, że jest. Wiedziałam o tym, że na niewiele zdadzą się przekonywania, ale, by nie wyrzucać sobie, że nie zrobiłam wszystkiego, aby do rozstania małżonków nie dopuścić, spotkałam się na kobiecą rozmowę ostatniej szansy. Chciałam przekonać jak wartościowym, dobrym człowiekiem jest jej mąż i co ona straci, gdy się z nim rozstanie. Jak można się domyślać, nic nie uzyskałam, choć przedstawiona przeze mnie lista argumentów przeciw rozstaniu była długa, a perswazja trafiała bezpośrednio do jej i interesu. Mimo że wiedziała co traci, nie zmieniła zdania. Zakochanie odbiera rozsądek.

Rozwód

Zaraz po rozwodzie związała się z tą swoją miłością życia. Bardzo szybko okazał się draniem, który pił, awanturował się i nie przynosił grosza do domu. Porzucony małżonek po jakimś czasie też założył rodzinę. Mimo że był zraniony, w każdej potrzebie pomagał swojej dawnej żonie, opiekował się teściami. Nie przesadzałam więc, mówiąc, że jest dobrym człowiekiem. Spotkałam po latach jego byłą żonę. Usłyszałam od niej, że pamięta tamtą rozmowę ze mną i że nie ma dnia, by nie żałowała, iż wówczas mnie nie posłuchała. Nawet zrobiło mi się jej żal. Przedwcześnie postarzała, zgnębiona. Zwierzała się, że boi się śmierci, boi się stanąć przed Panem Bogiem, bo ma świadomość wyrządzonych krzywd. Zrozumiałam wówczas, że Pan Bóg nie karze, tylko dopuszcza konsekwencje, a wyrzuty sumienia są jedną z nich. Parę lat temu Bóg wziął sprawy w swoje ręce i powołał ją do Siebie, a przyjaciel męża mógł wreszcie, po latach połączyć się z towarzyszką swojego życia węzłem sakramentalnym.

Porzuceni małżonkowie czasem jednak decydują się na życie samotne. Choć najczęściej bezskutecznie, ale czekają na ponowne sklejenie rozbitego małżeństwa. Otacza ich opieką wspólnota Sychar, której celem jest uzdrawianie sakramentalnych małżeństw. Ich członkowie wspierają się wzajemnie i znajdują opiekę duszpasterską. Życiowi rozbitkowie, bo tacy po trosze są porzuceni przez współmałżonków ludzie, znajdują grono przyjaciół i są czasami świadkami cudownych powrotów i sklejenia tego, co się rozsypało. To ich umacnia w przeświadczeniu, że warto czekać. Tak jak w  kolejnym przykładzie z życia wziętym.

To historia rozbitego małżeństwa, historia, która wydawała się beznadziejna, a doczekała się pomyślnego finału. Małżeństwa o pokolenie młodszego ode mnie.

Może zacznę od końca, czyli przełomowego dnia kilka lat temu. Jest Wielki Piątek, dla mnie pierwszy wolny od pracy dzień, jestem więc w wirze przygotowań przedświątecznych. Odrywa mnie od nich telefon. Z życzeniami świątecznymi dzwoni Kasia, chrześnica mojego męża. Zupełny przypadek sprawił, że telefon odebrałam ja, a nie mój mąż. Kasia dzwoniła do nas rzadko, a od paru lat, gdy rozstała się ze swoim mężem, nie robiła tego wcale. Zostawiła męża i dorastającą córkę, związała się z żonatym mężczyzną, który dla niej porzucił swoją żonę i dziecko. Dwa rozbite małżeństwa i nowy związek, w którym cztery lata wcześniej urodził się chłopczyk. Wspólne dziecko. Było więc, jak w znanej anegdocie, dziecko moje, twoje i nasze. To, niestety, częsty dziś model. Ale wracając do wielkopiątkowej rozmowy, Kasia, po złożeniu raczej rutynowych życzeń, zrobiła pauzę i powiedziała:

 – Mam prośbę, chciałabym pójść do spowiedzi, proszę poradzić mi do kogo, bo… rozpada się moje małżeństwo.

Byłam zaskoczona, poradziłam jej znanego we Wrocławiu duszpasterza akademickiego, który „skleił” niejeden sakramentalny związek. Radziłam też, żeby na spokojnie, poszła do spowiedzi po Wielkanocy.

I na koniec finał tej opowieści. Kasia wróciła do swojego pierwszego męża. On, wspierany przez jej rodziców, czyli teściów, nie stawiał żadnych warunków wstępnych, przyjął ją i jej synka. Czekał na to. Cierpliwie czekał ponad pięć lat. Heroiczne to? Może i tak, ale nikt nam nie obiecywał, że będzie łatwo. Pewnie było to trudne dla obojga, ale cóż z Bożą pomocą wszystko jest możliwe. Dlatego wspólnota Sychar, która do takiego oczekiwania zachęca, ma sens. To zapewne jedna z tych form towarzyszenia osobom rozwiedzionym, o jakim mówi komunikat Synodu Biskupów.

Porównując te dwie opisane historie, widać, że warto zdać się na wolę Bożą. Może nawet wcześniej niż wszystko sobie sami pokomplikujemy.

Nie będę silić się na analizy przyczyn zjawiska rosnącej liczby rozwodów. Na pewno jedną z nich jest zanik rozumienia sakramentalnego charakteru małżeństwa, a także kultura przyjemności, która dominuje nad wartościami. Ale to temat na zupełnie inny artykuł.

Maria WANKE-JERIE

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista PR, od 25 lat pracownik Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Współtworzyła pierwszy „Raport o stanie nauki w Polsce”. Współautorka biografii Romana Niegosza „Potrzeba ludzi przyzwoitych. Roman Niegosz – życie dla Polski” oraz „Zobowiązywała mnie przysięga. Proces Władysława Frasyniuka 1982”. Odznaczona Medalem „Niezłomni” (2013).

Możesz również polubić…

10 komentarzy

  1. jerzpolski@wp.pl' Jurek S. pisze:

    Jerzy Strzelczyk Ciekawy artykuł. Uważam jednak, że główną przyczyną rozwodów jest niepoważne traktowanie przysięgi małżeńskiej, która powinna być rzeczą świętą. Dawniej ludzie nie rozwodzili się tak często; nawet gdy w rodzinach działo się źle. Myślę, że więcej powinno mówić się o rozwiązaniu jakim jest separacja, która powinna być rozwiązaniem wyjątkowym; jako wybór mniejszego zła, ale jednocześnie pewna szansa do poprawy. Dobrze, że są organizacje, które pomagają małżonkom w trudnych sytuacjach. Media powinny o tym więcej pisać, a nie propagować np. małżeństw na próbę czy promować związki z osobami tej samej płci, które są niezgodne z naturą.

  2. lala.lu@gazeta.pl' Głęboki Fotel pisze:

    A moim zdaniem do rozwodów dochodzi dlatego, że współcześnie idziemy do ślubu w amoku zakochania, w burzy hormonów, w stanie nie mającym nic wspólnego z rozsądkiem – jesteśmy w stanie sobie wszystko przysiąc w tych chwilach totalnego uniesienia. W minionych epokach zanim doszło do składania przysięgi, rodziny prześwietlały się do któregoś pokolenia wstecz, każdy znał każdego, a nad uczuciami młodego czuwała mądrość starego. Za młodymi stały ich rodziny, które pilnowały porządku. Teraz jest inaczej – ja też zbagatelizowałam, a powinnam się przyjrzeć i wsłuchać – jeśli przyszły teść wygłasza teorię, że „żona to nie rodzina”, to takiego podejścia należy się spodziewać po synu; jeśli przyszła teściowa przynosi do domu mieszkających razem narzeczonych pół litra zupy (czyli dla jednej osoby), to należy się spodziewać, że syn będzie także dbał tylko o siebie. Ale młody człowiek takich sygnałów nie dostrzega. A później uderza się o beton i po kilku latach – kiedy nie ma już uniesień – nie ma nic. Tylko rozczarowanie złym wyborem.

  3. lala.lu@gazeta.pl' Głęboki Fotel pisze:

    Jeszcze jedna rzecz: miłość jest jak ogień – były materiał, podpałka, tlen – ale trzeba podkładać, bo jak się nie podkłada, to ogień gaśnie. Jeśli w małżeństwie jest lodowa ściana, brak czułości, szacunku, drobnych gestów, wspólnych pasji, dobrego seksu (zwłaszcza tego), podnoszenia na duchu, poczucia bezpieczeństwa – to po co utrzymywać takie małżeństwo? Czego uczy się dzieci? Martwoty?

    • Maria Wanke-Jerie pisze:

      „Ojciec dziecka powinien być mężem matki” – powtarzał zawsze mój śp. Ojciec. Ta prosta zasada czasem nie jest możliwa do przywrócenia, nawet przy najlepszej woli wszystkich stron, gdy pokomplikujemy sobie za bardzo życie. To pokazują też opowiedziane przeze mnie historie.
      Miłość to nie ogień, to zachwyt. Gdy kobieta potrafi wciąż zachwycać się swoim mężem, on to w ten czy inny sposób to odwzajemni. Pamiętam kolegę z pracy, gdy jeszcze byłam nauczycielem akademickim w Instytucie Matematyki, dla którego testem na trwałość małżeństwa było zainteresowanie żony sprawami zawodowymi męża. Wprawiłam go w podziw, referując tezy pracy doktorskiej mojego męża. Przeszłam pomyślnie jego test i wynikająca z niego prognoza sprawdziła się. To także jest elementem wpływającym na wzajemny szacunek.

      • lala.lu@gazeta.pl' Głęboki Fotel pisze:

        A odwrotnie? czy testem będzie zainteresowanie męża sprawami żony? To chyba powinno działać w obie strony?

        • Maria Wanke-Jerie pisze:

          Tak, to powinno działać w obie strony, ale zawsze na akcję jest reakcja. To taka zasada fizyki, ale sprawdza się także w życiu. Zawsze najpierw musimy dać, żeby do nas wróciło. Myślę, że to działa szerzej niż tylko w relacjach małżeńskich, ale to już inny temat.

  4. Dozgonna wierność – bo o tym w zasadzie jest tekst – jest raczej ewenementem wśród istot żywych. W poprzednich czasach nie było o nią trudno, bo olbrzymia ilość kobiet umierała przy połogu i małżeństwo nie miało czasu wypalić się. Mówimy zresztą o małżeństwie w klasach mieszczańskich. Małżeństwa chłopskie czy robotnicze nie były obiektem zainteresowań badaczy. Arystokracja pieniądza i urodzenia miała dość możliwości i zasobów, aby małżeństwo unieważnić.
    I element drugi – o którym ani słowa, a który silnie stygmatyzuje – w kk małżeństwo jest sakramentem, którego wierny nie może rozwiązać/unieważnić.
    Działa jak tabu w społeczeństwach pierwotnych – złamanie go wyklucza ze społeczności, powoduje negatywne doznania psychosomatyczne. Mało kto z wiernych kk wie, że w innych religiach chrześcijańskich małżeństwo nie jest sakramentem i może być bez stygmatyzacji związanej ze złamaniem tabu, rozwiązane. Społeczeństwa te wcale nie egzystują gorzej (jakby chcieli urzędnicy kk), zazwyczaj lepiej i pełniej.
    No i element trzeci – urzędnik kk od sklejania stłuczonych małżeństw. Nie przeczę, że wiara czyni cuda, ale szukanie porady u faceta, który całe dorosłe życie walczy ze swoją seksualnością (praktyka mówi,że to walka w 90% przegrana) i udziela porad innemu „potłuczonemu” … Ryzykowny sport.
    Natomiast bezsprzecznie rola i trauma dziecka w rozbitym małżeństwie jest tym, na czym powinny się skupić wysiłki wszystkich, którzy chcą pomóc. To dziecko wymaga najmocniejszego wsparcia, bo bez tego zaczyna uważać, że to ono jest przyczyną rozstania rodziców. I dodatkowo jest przekonane, że przynajmniej jedno z rodziców przestało je kochać.
    Tutaj urzędnicy pana B. nie mają recepty (siostra Bernardetta chwilowo nie pomaga).
    I prawdopodobnie dzieci z rozbitych rodzin bardzo często powielają ten scenariusz w swoim dorosłym życiu.
    I to jest tragiczne.

    • Maria Wanke-Jerie pisze:

      Opowiadam dwie historie i pokazuję konsekwencje nieroztropności, to znaczy porzucenia przez kobietę, chwilowo zauroczoną innym mężczyzną, swego kochającego i dobrego męża. Mój tekst nie aspiruje do całościowego spojrzenia na problem rozwodów, dotyka tylko tych najbardziej niepotrzebnych, tych z kaprysu. Wiele takich znam przykładów. Nie piszę ani o przemocy w rodzinie, ani o innych problemach, które prowadzą do rozwodu. Przestrzegam przed tym, czego najłatwiej uniknąć, oszczędzając ogromu krzywd, wyrządzonych także i sobie. Zakończenie Pańskiego komentarza potwierdza, że mam rację.

  5. Myślę, że obie racje się uzupełniają. Mnie w rozwodach zawsze przerażała krzywda dzieci i bezduszność kk wobec swoich wiernych. Dzieci alkoholików mają wsparcie, a tu zero. Trzydzieści lat temu, kiedy byłem młodszy i głupszy, próbowałem zachęcić do takich działań „wsparcia psychicznego” jednego z ówcześnie szczupłych zakonników w Poznaniu. Tenże popatrzył na mnie jak na jagnię z dwoma głowami i rzekł, że rozwód świecki jest złamaniem sakramentu i rozwodnicy w ten sposób zatrzaskują sobie sami drzwi kościoła. Ja – mówiłem o dzieciach. On – niech się przyłączą do ruchu oazowego. Teraz ja spojrzałem na niego jak na jagnię bez głowy.
    A potem.. on utył bardziej niż ja.
    Natomiast istotna różnica, to Pani i moje spojrzenie na niewierność. Nie znam losów „sklejonych” małżeństw, coś takiego się nie wydarzyło w moim kręgu znajomych. Widuję często posklejaną porcelanę – zawsze daje głuchy dźwięk.
    Mam widocznie niezbyt rozwiniętą wyobraźnię, bo nie potrafię zobaczyć siebie – hipotetycznie – wyciągającego nieuzbrojone ręce do kobiety, która mnie zdradziła, odeszła do innego mężczyzny, a teraz chce wrócić.
    Wierzę, że nie można wejść po raz drugi do tej samej rzeki.
    Może tkwię w błędzie, na który jeszcze nie wynaleziono pigułek?

  6. dawidpiotrowski87@gmail.com' Dawid pisze:

    Na kursie przedmałżeńskim poznałem małżeństwo ponad 20-letnim stażem, które mówiło (tak, jednym głosem ;)), że już na początku zrobili sobie założenie czy postanowienie o wykreśleniu ze swojego słownika słowa „rozwód”. Mówią, że w ogóle u nich takie pojęcie nie funkcjonuje, a przez to nigdy nie było opcją, nawet w najtrudniejszych momentach. Za 5 miesięcy biorę ślub i z narzeczoną chcemy ten pomysł wykorzystać u siebie. Wiemy, że kryzysy przyjdą i chcemy się uzbroić zawczasu.
    Myślę, że kurs przedmałżeński też dużo zmienia. Kiedyś jeden dominikanin chwalił się, że po jego kursach ok. 30% par się rozchodzi. Byłem w ciężkim szoku, więc pytam go jak może o tym mówić z dumą, na co uzyskałem prostą i do bólu celną odpowiedź: „Bardzo proste. Jeśli nie byli w stanie przetrwać kursu, to do małżeństwa się zwyczajnie nie nadawali i należało ich od niego uratować.”
    Wiele osób idzie na szybkie kursy weekendowe, byle nie zajmowały dużo czasu, bo przecież tyle do roboty. My wyszliśmy z innego założenia i poszliśmy na długi kurs – 2,5-godzinne spotkanie, przez 10 tygodni. Znajomi się dziwili, my byliśmy zachwyceni, bo to stwarza świetne pole do jeszcze lepszego poznania się. Kurs nazywa się „Wieczory dla zakochanych” i jest prowadzony przez ruch o nazwie Spotkania Małżeńskie (http://www.spotkaniamalzenskie.pl). Bardzo polecam – narzeczonym kurs, a małżonkom, zwłaszcza w kryzysach, ruch i organizowane przez nich rekolekcje.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *