80 milionów to też moja historia (I)

Czek1

Brawurowa akcja działaczy dolnośląskiej „Solidarności”, którzy tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego w Polsce podjęli z banku i ukryli u abp. Henryka Gulbinowicza 80 milionów zł, znana jest przede wszystkim z filmu Waldemara Krzystka, a ten – jak niemal każdy film fabularny – miesza nieco historyczną prawdę z literacką fikcją. Nic nie mówi o tym, jak wykorzystywano te pieniądze po 13 grudnia 1981 roku. A to historia równie pasjonująca. Znam ją, bo byłam bardzo blisko tych spraw.

Wracając tego roku po sylwestrowym spotkaniu spędzonym w gronie znajomych, zostałam zachęcona do wspomnień przez ojca 17-letniej córki, zainteresowanej historią 80 milionów. Takie nieprzygotowane spontaniczne opowiadanie non fiction spotkało się z dużym zainteresowaniem. Nie pierwszy raz przekonuję się, że obecne nastolatki chłoną opowiadania świadków wydarzeń z czasów „Solidarności”. Ten okres dziejów Polski jest dla nich ważny i ciekawy. A historia 80 milionów dolnośląskiego podziemia solidarnościowego to po części moja historia, bowiem pieniądze pobierane partiami od abp. Gulbinowicza, zanim trafiały do działaczy podziemia, przechodziły przez moje mieszkanie – mój mąż Kazimierz Jerie, podjął się funkcji kasjera, a właściwie głównego księgowego podziemnej „Solidarności”. Dlatego znam to z autopsji.

Na samym początku stanu wojennego w moim mieszkaniu była tzw. skrzynka kolportażowa prasy podziemnej, a mąż został członkiem pięcioosobowego zespołu zwanego kancelarią albo sekretariatem, który miał za zadanie obsługę ukrywających się działaczy „Solidarności”. Skrzynka była uruchamiana w określone dni tygodnia. Wówczas wcześnie rano o umówionej godzinie przychodził łącznik, który przynosił dużą paczkę zawiniętą w szary papier. Charakterystyczny, wyczuwalny na odległość, zapach farby drukarskiej zdradzał natychmiast zawartość paczki. Trzeba było działać bardzo szybko – paczkę rozpakować, a jej zawartość podzielić na części, które wkładało się do szarych kopert i opisywało umówionymi hasłami. W odstępach piętnastominutowych zgłaszali się łącznicy po ich odbiór. Byli to przedstawiciele zakładów pracy, którzy przychodzili po swoją porcję bibuły. Łącznicy byli różni, rozpoznawało się ich w typowy dla czasów konspiracji sposób, czyli poprzez hasło i odzew. Kiedyś zdarzyła się zabawna sytuacja, gdy w drzwiach stanął znany mi doskonale doc. Andrzej Krzywicki z Instytutu Matematyki, w którym pracowałam, a zarazem wykładowca kilku przedmiotów, gdy studiowałam. Jak każdy inny wypowiedział hasło, a ja zamiast: „Dzień dobry Panie Docencie”, odpowiedziałam mu odzewem i z zachowaniem absolutnej powagi wręczyłam szarą kopertę. Nigdy w żadnej późniejszej rozmowie nie wróciliśmy do tego zdarzenia.

Pewnego dnia mój mąż wrócił do domu z jakiegoś konspiracyjnego spotkania bardzo podekscytowany.

– Nie będziemy już zajmować się kolportażem – mówił niemalże od progu.

Odruchowo pomyślałam o jakiejś wpadce i poczułam skurcz strachu. Ale nie, widzę, że emocje mojego męża są innego rodzaju, nie są podszyte lękiem.

– Musimy to komuś przekazać, a ja będę robił coś zupełnie innego – wyjaśnił tajemniczo.

Nie miałam zwyczaju dopytywać, zawsze wolałam nie wiedzieć tego, co nie było konieczne. Gdy dzieci poszły spać, dowiedziałam się o co chodzi. Okazało się, że mój mąż po spotkaniu z Rafałem Dutkiewiczem w mieszkaniu Ewy Ungier – przewodniczącej wrocławskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, otrzymał propozycję objęcia funkcji kasjera podziemnej „Solidarności”. Dostał adres, pod który miał się udać, wiedząc tylko, że to lokal konspiracyjny. Gdy już był na miejscu okazało się, że to mieszkanie, w którym ukrywa się Władysław Frasyniuk. Rozmowa była krótka i konkretna – trzeba zorganizować system pobierania pieniędzy z kurii i przekazywania ich dla podziemia. Będą pisemne zapotrzebowania na pobranie konkretnych kwot, podpisane przez trójkę ukrywających się liderów „Solidarności”, będące podstawą do wydania pieniędzy. Nie był to przypadek, że ta propozycja została skierowana własnie do mojego męża – był już zaangażowany w pracę kancelarii, zaś jego brat a mój szwagier ks. Ryszard był wikarym w parafii pw. Bożego Ciała. Na terenie tej parafii mieszkała Ewa Ungier i to był jej pomysł. Rozumowanie było logiczne i proste – ksiądz może kontaktować się z kurią i nie zwracając niczyjej uwagi może po prostu pójść do biskupa. Kontakt z bratem też nie wzbudza niczyich podejrzeń. Układ idealny. I tak to zadziałało.

Okno1

Ale najpierw trzeba było przygotować miejsce na pieniądze, które miały do nas trafiać porcjami po pięć do dziesięciu milionów. Mieszkanie na jedenastym piętrze w słynnym wrocławskim „sedesowcu” miało wyjątkowy walor, którym okazała się konstrukcja okien cofniętych do wnętrza i osłoniętych owalnymi zakolami – pomiędzy nimi była bowiem naturalna skrytka zamknięta z góry rodzajem zewnętrznego parapetu, w którym w najszerszej części było okrągłe wgłębienie. Tam beton był najcieńszy. Pomysł wybicia w tym miejscu otworu, zamaskowania go żelaznym krążkiem i dla niepoznaki pokrycia go warstewką betonu przyszedł do głowy mężowi jeszcze przed przyjściem do domu. Dzielił się tym ze mną dopiero, gdy dzieci zasnęły. To do tego otworu miały być wkładane pieniądze, wcześniej umieszczone w woreczkach zawieszonych na specjalnym aluminiowym kątowniku. Wymyślony projekt mąż przeniósł na papier, wykonując prowizoryczny szkic. Wybijanie otworu trzeba było rozłożyć na kilka dni, żeby nie zwracać uwagi sąsiadów. Dla bezpieczeństwa parapet przykryliśmy starannie przyciętym i dopasowanym linoleum. Po kilku dniach skrytka była gotowa. Nadszedł czas dokonania pierwszego przerzutu pieniędzy.

Okno 7

Wcześniej były kolejne spotkania męża: z Władkiem Frasyniukiem, który przekazał kartkę z prośbą o wydanie pięciu milionów złotych, podpisaną pełnymi nazwiskami (nie pseudonimami) przez niego, a także Józefa Piniora i Piotra Bednarza oraz z bp. Adamem Dyczkowskim (jako jedyny był wtajemniczony w sprawę przechowywanego w kurii depozytu), który wyznaczył dzień odbioru pieniędzy. Do akcji oprócz szwagra włączyliśmy ciocię obu braci, która nie świadoma niczego została zachęcona do zrobienia pierogów w tym dniu, a na ich degustację zapowiedział się mój mąż.

Ten dzień. Szwagier ks. Ryszard zjawia się u bp. Dyczkowskiego i w poczekalni przed gabinetem czeka na swoją kolej, bo tam zazwyczaj na rozmowę oczekuje grupka interesantów. Biskup podczas rozmowy na zupełnie inny temat wręcza plastikową torbę z pieniędzmi owiniętymi papierem pakunkowym i na odchodnym mówi: mój kierowca zawiezie księdza. Kierowca wrzucił torbę do bagażnika i zawiózł szwagra na ul. Żeromskiego, gdzie mieszkała ciocia obu braci. W mieszkaniu zajadał się już pierogami mój mąż.

– O, Rysio też przyszedł – ucieszyła się ciocia z niespodziewanej wizyty drugiego siostrzeńca.

Za chwilę stanął przed nim talerz z pierogami pachnącymi zrumienioną na tłuszczu cebulką.

– Jak zdrowie cioci? – pada rytualne pytanie i równie tradycyjna odpowiedź, że to i owo dolega, ale nie jest źle. Ciocia naprawdę cieszyła się z wizyty siostrzeńców. Mojemu mężowi dała jeszcze porcję pierogów dla mnie i dzieci, którą mój mąż położył na wierzchu plastikowej torby stojącej w przedpokoju. Tej torby.

Chwila rozmowy i pora odjeżdżać. Mój mąż oczywiście odwiózł swego brata na plebanię, a sam wrócił do domu. Reklamówka z pieniędzmi niepostrzeżenie dla kręcących się po mieszkaniu dzieci trafiła do szafy. Trzeba poczekać aż pójdą spać.

Czekaliśmy do bardzo późnej pory, aż światła w wieżowcu naprzeciwko pogasły. Było dobrze po pierwszej w nocy. Wyjęliśmy torbę z szafy. To nie były jakieś pieniądze, to były te pieniądze. Równe pliki banknotów owinięte banderolkami z datą pobrania z banku. Tą datą, 3 grudnia 1981 roku. Popatrzyliśmy z mężem na siebie.

– Kaziu – powiedziałam szeptem – musimy te banderolki pościągać i wyrzucić.

– Do sedesu – dodał mąż.

Przyniosłam papier, nożyczki i klej. Wycinałam paski papieru i opisywałam, notując kwotę, którą odczytywałam ze zdjętej banderolki. Banknoty były pięćset i tysiączłotowe. Po zdjęciu banderoli zakładałam pasek papieru i sklejałam na pliku banknotów. Na stole urósł stos zdjętych banderolek, który trafił potem do sedesu i spłynął z wodą. Dziś żałuję, że nie zachowała się ani jedna.

Pliki banknotów owinięte nowymi banderolkami włożyliśmy do worków z tasiemkami, takich w jakich dzieci nosiły kapcie do szkoły. Worki przywiązane zostały do aluminiowego kątownika, w którym wywiercone były otwory. Jeszcze rzut oka na przeciwległy budynek – wszędzie ciemno, czyli można działać. Ostrożnie otworzyliśmy okno, mąż podważył przyklejone na brzegach linoleum, odsłaniając właściwe miejsce i przy pomocy magnesu podniósł pokryty betonem żelazny krążek. Odsłonił się otwór, do którego sprawnie wsuwaliśmy kolejno worki z pieniędzmi. Kątownik spoczął stabilnie na żelbetonowym otoczeniu otworu. Jeszcze tylko krążek na miejsce i przykrycie linoleum. Uff, koniec pracy. W żadnym oknie nie zapaliło się światło, nikt nie podejrzał naszych tajemnych operacji wykonywanych w całkowitej ciemności. Pierwszy etap mieliśmy za sobą.

Potem były liczne operacje odwrotne, czyli nie wkładanie, ale wyjmowanie. I wydawanie, księgowanie, przechowywanie pokwitowań. Ale o tym już w następnym odcinku.

Maria WANKE-JERIE

Absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego, z wykształcenia matematyk teoretyk, specjalista PR, od 25 lat pracownik Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Współtworzyła pierwszy „Raport o stanie nauki w Polsce”. Współautorka biografii Romana Niegosza „Potrzeba ludzi przyzwoitych. Roman Niegosz – życie dla Polski” oraz „Zobowiązywała mnie przysięga. Proces Władysława Frasyniuka 1982”. Odznaczona Medalem „Niezłomni” (2013).

Możesz również polubić…

12 komentarzy

  1. stanorion@gmail.com' S. Kolebski pisze:

    No cóż, ciekawa historia, skomentuję jednym słowem – Szacunek:)

  2. Czas umierać.
    Z jednej z powieści, chyba Marqueza zapamiętałem, że na starość zaczynają się „zamykać” dawne historie- czyli niespodziewanie dowiadujemy się o zakończeniu kiedyś usłyszanych historii.
    I jak się dowiemy o końcu ostatniej, to… Macondo przestanie istnieć.
    Miałem przez kilkanaście miesięcy punkt dystrybucji druków ulotnych – książeczki formatu B6, kartki pocztowe, znaczki, ulotki.
    Wiem ile wysiłku kosztowała organizacja dostaw i rozliczeń finansowych. W chwili przekazywania nie było czasu na przeliczanie – ani materiałów, ani pieniędzy.
    Pamiętam domowe sposoby „zagłuszania” zapachu farby drukarskiej.
    Do tej pory nie umiem zachować spokoju, kiedy ktoś się ze mną umówił na godzinę i nie pojawia się o ściśle umówionym czasie.
    Tyle wstępu.
    Wielekroć zastanawiałem się jakimi drogami i metodami schowane 80 mln trafiało w odpowiednich porcjach do osób potrzebujących. W myślach wykluczyłem kler – zbyt wielu księży wówczas było pod obserwacją lub na usługach. Lokalizacja depozytu w kurii to jak zostawienie plecaka na czubku gołej skały – widać było każdego, kto wchodził na tę górę.
    No i się właśnie praktycznie zapomniana historia zamknęła.
    Dziękuję za opowiedzenie, podziwiam za odwagę w tamtych czasach. Zdaję sobie sprawę jak trudno było urządzić skrytkę w blokowym mieszkaniu przy dwójce dzieci, które potrafiły w godzinę przeszukać wszystkie zakamarki w poszukiwaniu prezentu świątecznego lub imieninowego.
    Czasem po latach żałowałem, podobnie jak Pani, że nie zostały żadne ślady – czy te banderole czy jakieś znaczki „S” u mnie. Ale to był warunek powodzenia akcji i bezpieczeństwa rodziny i osób współpracujących.
    Chylę głowę za działanie w tamtych czasach.

  3. rafal.kubara@interia.pl' Rafał Kubara pisze:

    Niesamowita historia. Jestem pod wrażeniem Państwa pomyslowosci, przemyślności i odwagi. Wielki szacunek

  4. kaczorowska@poczta.onet.pl' Katarzyna Kaczorowska pisze:

    Dzień dobry.
    Trochę przykro, że przypominając film Waldemara Krzystka, nie wspomina Pani ani słowem o moich książkach. Ani o „80 milionach. Historii prawdziwej”, która w przeciwnieństwie do sfabularyzowanej opowieści Krzystka, pokazuje prawdziwe fakty i prawdziwą cenę, jaką niektórzy z uczestników tej akcji zapłacili za ukrycie tych pieniędzy. Ani o „Archiwum Kajetana. 80 milionów w dokumentach”, gdzie można w całości zobaczyć pokwitowania i rozliczenia, przechowane przez Pani męża. W obu książkach zresztą wypowiadacie się i Pani, i Pani mąż, i Pani siostra, i jej mąż.
    Tym bardziej więc jest mi przykro, że zdecydowała się Pani przemilczeć (a może świadomie zignorować) moją pracę. Szkoda…
    z wyrazami szacunku
    Katarzyna Kaczorowska

  5. kaczorowska@poczta.onet.pl' Katarzyna Kaczorowska pisze:

    A dla zainteresowanych historią 80 milionów. Prawdziwą, dramatyczną, pelną wstrząsających wydarzeń, taki appendix: http://www.gazetawroclawska.pl/artykul/471110,80-milionow-solidarnosci-rozmowa-z-katarzyna-kaczorowska,id,t.html

  6. Maria Wanke-Jerie pisze:

    Zbiorową wyobraźnię kształtuje film sensacyjny Waldemara Krzystka, dlatego historię 80 milionów rozpoczęłam od przywołania tego obrazu, który – w kategorii film nieanglojęzyczny – w 2012 roku walczył o Oscara. Historia, którą opisuję, to dalszy ciąg tego, co opowiada ten film. W tym, o czym piszę, ograniczam się tylko do zdarzeń, które sama przeżyłam i doświadczyłam. Tekst powyżej to pierwszy odcinek tej opowieści. Na końcu, w odcinku trzecim, przywołam opracowania historyczne i dziennikarskie na ten temat.
    Pierwszym opracowaniem dokumentalnym był aneks do pracy magisterskiej Wojciecha Marcina Sawickiego ze stycznia 1996 roku, a więc sprzed 20 lat, zatytułowany „Centralne Archiwum Finansowe RKS NSZZ „Solidarność” Region Dolny Śląsk z lat 1982–83, czyli ARCHIWUM KAJETANA”. Profesjonalne 115-stronicowe opracowanie z indeksem osobowym, geograficznym i rzeczowym. To Wojciech Sawicki odszyfrował większość pseudonimów dokumentacji księgowej, przypisując im nazwiska. Pani Katarzyna Kaczorowska to doskonale wie, bo egzemplarz tego opracowania z dedykacją dla mojego męża pożyczyła w naszym domu i wykorzystała w swojej książce.
    Pierwszy raz do szerszego grona historia 80 milionów w stanie wojennym dotarła poprzez obszerny artykuł pt. „Miliony na antresoli”, opublikowany w maju 2004 roku w dzienniku Rzeczpospolita, którego autorem był Rafał Bubnicki. Po Wojciechu Sawickim, był drugą osobą, której ja i mój mąż udostępniliśmy do wglądu owo archiwum. Obszerniejsza wersja tego artykułu znalazła się w książce Rafała Bubnickiego „Z Wilna do Wrocławia” z 2013 roku w rozdziale zatytułowanym „Miliony w rezydencji”.
    Historię tę opowiada też film dokumentalny z 2012 roku pt. „Gdzie się podziało 80 milionów” w reżyserii Michała Rogalskiego, kilkakrotnie, także całkiem niedawno, emitowany na antenie TVP.
    Przekazanie przez mojego męża swojego prywatnego archiwum do wrocławskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej 30 sierpnia 2013 roku było też okazją do licznych artykułów w prasie, a także materiałów w radiu i telewizji. O Archiwum Kajetana i historii 80 milionów po wprowadzeniu stanu wojennego można było dzięki temu usłyszeć i przeczytać w wielu miejscach.
    Książki Katarzyny Kaczorowskiej z 2011 i 2013 roku nie są więc ani pierwsze, ani ostatnie, ani jedyne na ten temat. Bardziej szczegółowo o tym, gdzie i co publikowano o 80 milionach napiszę w ostatnim odcinku mojej historii, w tym o książkach Katarzyny Kaczorowskiej. W następnych dwóch częściach mojej opowieści znajdzie się wiele niepublikowanych do pory faktów i zdarzeń. O tym wkrótce na http://www.TwitterTwins.pl.

  7. kaczorowska@poczta.onet.pl' Katarzyna Kaczorowska pisze:

    Szanowna Pani, nie wymienila Pani jeszcze Mariana Maciejewskiego, ktoremu UOP napisal,ze nie ma akt sprawy 80 mln gdy pracowal nad reportazem do Akt W
    W swoich ksiazkach powoluje sie zarowno na txt p Bubnickiego, jak i na prace magisterska p Sawickiego , ktory jednak wbrew temu co Pani pisze nie rozszyfrowal wiekszosci pseudonimow. Czesc osob wyst w mojej drugiej ksiazce do momentu zobaczenie pokwitowan twierdzila, ze zadnych pieniedzy nie dostala jak np Michal Gabriel z SW czy czlonkowie tajnej komisji z Polaru. Reportaz do gazety z calym szacunkiem rozni sie jednak nakladem pracy. Ale kazdy ma prawo do swoich ocen, wiec z ciekawoscia przeczytam Pani w ostatniej czesci Pani historii.
    Z podobna ciekawoscia zobacze prace p Bubnickiego, ktory przygotowuje wystawe w CH Zajezdnia. Pozdrawiam KK

  8. lala.lu@gazeta.pl' Głęboki Fotel pisze:

    Pani Mario, opisała Pani wspaniałą historię – brawurową, niebezpieczną, zaskakującą w każdym momencie i – co najważniejsze – autentyczną. Aż ciarki przechodzą po plecach.

    Z zaskoczeniem przeczytałam natomiast niektóre komentarze. Pani Mario, Pani nikomu nie musi się tłumaczyć z obranej konstrukcji lub formy przedstawienia swoich własnych wspomnień. Pani oraz Członkowie Pani Rodziny są źródłami, z których inni korzystali, o czym wypada pamiętać i mieć do tego szacunek.

    Original_replica – bardzo mi się spodobało skojarzenie z Marquezem.

  9. kkalitka@wp.pl' KK pisze:

    Wyrazy szacunku dla Państwa za Waszą odwagę. I ogromne podziękowania za podzielenie się tą historią.

  10. @ Głęboki Fotel
    Mam nadzieję ,że to Marquez – pewności żadnej. Ale teza się broni.

    @ PT Maria Wanke-Jerie
    Piękna historia, ale Państwo do bani, albo na innym, niższym poziomie rozwoju.
    Delikatnie mówiąc.
    Zastanawiam się czy w innych państwach tak łatwo i nonszalancko potraktowanoby bohaterów czasu przełomu.
    Widzę, że Joschka Fischer czy Rudy Danny, których zasługi nie są porównywalne do opisanych we wspomnieniu, doczekali się społecznej nobilitacji.
    Nawet Orban, który był częstym gościem w ŚFMD w Budapeszcie u Jacka Paliszewskiego został w jakiś sposób doceniony przez własne społeczeństwo.
    A nasze państwo – medalik. Jak pod Jasną Górą. Szkoła Watykanu – bóg zapłać.
    Ale po odbiór trzeba przyjechać na własny koszt (przynajmniej tak było, kiedy moi koledzy byli zaproszeni).
    Kiedyś wyobrażałem sobie, że ci wszyscy, którzy się przyczynili do odzyskania wolności zostaną w jakiś sposób uhonorowani przez Państwo ( wówczas myślałem o nim przez P) – nie tylko medalik, ale i zaopatrzenie finansowe, bo przez ileś lat byli pozbawieni możliwości zarabiania czy rozwoju.
    Miałem zbyt rozwiniętą wyobraźnię.
    I żeby nie za bardzo roztkliwiać się na tym, co górale nazywają „cystym ku…m” ze strony państwa polskiego załączam opowieść o Śnieżce.
    Znaną, chociaż nowym elementem jest tam chęć wynagrodzenia dworzanina, który ma zgładzić Śnieżkę, – dyplomem.
    Jak to u Czechów.
    http://deser.gazeta.pl/deser/1,83453,4856154.html
    Cieszmy się, że nie byliśmy krasnoludkami.

  11. Gucio154@wp.pl' Gucio pisze:

    Czytając wpisy Rani Redaktor pod tym tekstem chciałoby się zaproponować, żeby na książkach, w księgarniach i w wydawnictwach umieszczać, napisane dużymi czarnymi literami na białym tle, ostrzeżenie: „Pisanie książek grozi niekontrolowanym rozrostem ego i nagłymi atakami megalomanii”.
    Pozdrawiam Autorkę tekstu.

  12. Drogi Panie Guciu, myślę, że nawet pszczółka Maja chwyciłaby w lot, że każdy fakt z tamtych czasów jest cennym przyczynkiem do historii naszego kraju.

Skomentuj Katarzyna Kaczorowska Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *